Poniższy wywiad jest fragmentem publikacji Instytutu Nowej Europy – Rok obaw i nadziei. Co czeka Europę w 2023? [Raport]
„Pandemia i wojna tylko wyzwoliły zjawiska, kumulujące się od wielu lat. Co niektórzy zaczęli w tym czasie głosić hasła nowej ekonomii. Mówili, że pieniądze można drukować bez ograniczeń, a państwa mogą się zadłużać właściwie bez limitu. Wydarzenia 2022 roku pokazały, że jest inaczej” – mówi Cezary Kaźmierczak, prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców
Michał Banasiak: Dużo o nim mówimy, obawiamy się go, ale czy powiedziałby Pan, że mamy już kryzys?
Cezary Kaźmierczak: Na razie kryzysu nie ma. Zakupy konsumpcyjne spadły, ale nie w jakiś znaczący sposób. To nie jest recesja. Natomiast niepokoi nas rozdźwięk danych płynących z rynku. Wskaźniki PKB, bezrobocia czy produkcji przemysłowej mamy bardzo dobre, ale inflacja czy poziom inwestycji są beznadziejne. Dlatego większość osób zajmujących się gospodarką jest zdezorientowana, a opinie wydawane na temat naszej sytuacji są w większości motywowane politycznie, a nie w oparciu o dane.
Gdyby podmienić liczby, sam opis pasowałby do wielu państw europejskich.
Jest duży poziom niepewności. W największej mierze to kwestia właśnie sprzecznych danych, które trudno jednoznacznie interpretować i postawić na ich podstawie jedną, określoną wizję przyszłości. I to odbija się na niskich inwestycjach. Zwłaszcza, że do niepewnej sytuacji makroekonomicznej dochodzi wysoka wycena ryzyka regulacyjnego. Tych dwóch szatanów się wzajemnie napędza.
Kryzys nie pojawia się z dnia na dzień. Tworzy się gdzieś poza naszym wzrokiem, by nagle nas zaskoczyć i dopiero wtedy zastanawiamy się nad przyczynami. Co teraz nakręca obawy przed kryzysem?
Zdarzenia w gospodarce, które teraz obserwujemy i te, których się obawiamy, nie są efektem pandemii czy napaści Rosjan na Ukrainę. Pandemia i wojna tylko wyzwoliły zjawiska, kumulujące się od wielu lat. Co niektórzy zaczęli w tym czasie głosić hasła nowej ekonomii. Mówili, że pieniądze można drukować bez ograniczeń, a państwa mogą się zadłużać właściwie bez limitu. Twierdzili, że stara ekonomia nie przystaje do nowych czasów. Wydarzenia 2022 roku pokazały, że jest inaczej. Mamy trzech jeźdźców Apokalipsy: wojna, inflacja i kryzys zadłużeniowy. Razem tworzą ogromne zagrożenie dla dobrobytu europejskiego. A przecież mówimy o Unii Europejskiej. O organizmie, który ma 500 milionów zamożnych konsumentów.
Dlaczego więc nie skorzystamy w Europie z dobrze znanych i sprawdzonych w przeszłości sposobów walki z chociażby wysoką inflacją?
W Europie główną przeszkodą dla porządku gospodarczego jest euro. Nie da się poskromić tej wysokiej inflacji z tego powodu, że nie można zastosować klasycznych metod jej zwalczania. Gdyby w strefie euro podnieść stopy procentowe i ściągnąć pieniądze z rynku, Holandia, Belgia czy kraje skandynawskie odetchnęłyby z ulgą. Ale ten ruch jednocześnie położyłby całe Południe. Włochy, Hiszpania czy Grecja nie przetrwałyby gospodarczo.
Mówi Pan, że niektórzy głosili czasy nowej ekonomii. Skoro ten scenariusz się nie sprawdził należy się spodziewać, że wrócimy do starych podręczników?
Politycy niechętnie wychodzą ze swoich wizji, więc pewnie będą nadal próbowali uprawiać nową filozofię. Tak długo, dopóki nie będzie innego wyjścia. To jest obłęd, w którym uczestniczą zwłaszcza bogate kraje. W Europie żyjemy bez wojny długi czas. Mamy teraz swego rodzaju wojnę zastępczą na Ukrainie, ale to dalej nie jest dla Europy pełnowymiarowy konflikt, nie jest w niego w pełni uwikłana. I ten okres spokoju, w połączeniu z naszym dobrobytem – największym nagromadzeniem bogactwa w historii – doprowadza do tego, że pojawiają się próby wymyślania ekonomii na nowo. Jakiegoś zaklinania gospodarczej rzeczywistości.
Liz Truss próbowała zmienić trendy i zafundować brytyjskiej gospodarce poważny przegląd. Trafiła na opór i społeczeństwa, i ekonomistów, i nawet własnego obozu politycznego. Zamiast proponowanych przez nią zmian, mieliśmy zmianę jej.
Nie ma fali na takie głębokie zmiany gospodarcze. Są rozbudzone duże oczekiwania bezpieczeństwa socjalnego i na chwilę obecną nie widzę możliwości na kolejną rewolucję konserwatywną w rodzaju tego, co wdrażali Margaret Thatcher czy Ronald Reagan. Według mnie to w końcu wróci, ale Liz Truss się nie wstrzeliła.
To może być lekcja dla innych, żeby się nie wychylać i koło się zamyka. Obecne tarapaty niczego nas nie nauczą?
Politycy głównego nurtu zachowują się tak samo, a partie przestają się różnić, jeśli chodzi o postulaty. Konserwatyści i liberałowie mówią to samo co populiści. To jest niebezpieczny trend, bo przestajemy mieć wybór, a zmiana polityczna nie oznacza poprawy sytuacji gospodarczej. Nie uczymy się na błędach. Wenezuela to był kiedyś piąty najbogatszy kraj świata. W czołówce była Argentyna, jednym z najzamożniejszych państw były Włochy. Dalsza droga tych krajów pokazuje, dokąd prowadzi nieodpowiedzialna polityka gospodarcza i przekonanie, że skoro teraz jesteśmy bogaci, to zawsze tacy będziemy i możemy wydawać, ile nam się podoba. Otóż nie. Za każde rolowanie długu w końcu trzeba odpowiedzieć. Wszystkie rachunki trzeba będzie w końcu zapłacić.
Wojna zmienia nasze myślenie o finansach – i na poziomie państw, i gospodarstw domowych. W pewnych sferach zmienia też sytuację gospodarczą, bo mamy np. napływ milionów uchodźców. Wielu z nich podejmuje pracę. To istotny czynnik dla naszego rynku pracy?
W oparciu o PESEL-e możemy stwierdzić, że z fali migracji uchodźczej pracę podjęło około pół miliona osób, głównie kobiety. Dzięki nim zlikwidowaliśmy niedobory kadrowe w gastronomii, hotelarstwie czy usługach domowych – np. opiece nad osobami starszymi. Te branże wciąż są chłonne i mogą zatrudnić kolejnych ludzi. Natomiast jednocześnie ponieśliśmy ciężkie straty w sektorze budowlanym i transporcie, bo szacujemy, że z Polski wyjechało około sześciuset tysięcy mężczyzn. I jest niestety wysoce wątpliwe, czy oni wrócą. Kobiety oczywiście będą próbowały ich ściągnąć, ale to jest niewątpliwie uzależnione od rozwoju i końca sytuacji na froncie. Natomiast wygląda na to, że uchodźców może jeszcze przybyć, ale nawet jeśli byłby to mniej więcej milion, dla sytuacji na rynku pracy nie będzie to rewolucyjne. Podobnie zresztą w innych krajach. Tam pracę podjęło po 50-200 tysięcy Ukraińców. To też nie są decydujące dla gospodarek liczby.
Zanim dopadła nas wojna, walczyliśmy z pandemią. Gospodarki europejskie już sobie z jej ekonomicznymi skutkami poradziły?
W Polsce i w naszej części Europy pandemia skończyła się 24 lutego. Różne sektory były w różnym stopniu dotknięte skutkami pandemii, ale ogólnie można powiedzieć, że rynek biznesowy został przez nią przeorany i wiele zasady gry się zmieniło.
Mówiło się, że pandemia bezpowrotnie przeniesie wielu z nas z biur do domów. Że wszędzie tam, gdzie praca jest możliwa, będą do niej przeć i pracownicy, i pracodawcy. To się potwierdziło?
W wielu sektorach praca zdalna się upowszechniła. Natomiast nie tak, jak to prognozowano w czasie pandemii, kiedy niektórzy wieszczyli, że biura znikną w zasadzie całkowicie. Branże usługowe, dominujące w pracy z komputerem, wymagają zwykle pracy zespołowej i kreatywnej, a spotkania zdalne nie są w stanie zastąpić spotkań na żywo i burzy mózgów. Zmiana jest dostrzegalna, ale nie jest to całkowity przewrót na rynku pracy.
Po wojnie czeka nas – Zachód – pomoc w odbudowie Ukrainy. Poszczególne państwa już teraz próbują rezerwować sobie prawo do zajęcia się poszczególnymi inwestycjami czy całymi branżami. Później zapewne będą chciały korzystać ze swojego wkładu, na przykład przez przeniesienie tam jakiejś części swojego biznesu. Jak polskie firmy odnajdą się w tym układzie?
Wydaje mi się, że jako państwo możemy liczyć na 2-3 naprawdę duże inwestycje, z uwagi na nasze zaangażowanie w pomoc Ukrainie i wyjątkowe relacje naszych prezydentów. Na więcej nie ma co liczyć, bo tam kręcą się wszyscy. Włącznie z Tajwanem, Japonią, Koreą. Całe OECD. Wiele państw znacznie bogatszych od nas. Nie będziemy w stanie finansowo rywalizować o duże projekty. Dlatego trzeba bardzo interesować się tymi mniejszymi. Również bardzo dochodowymi i możliwymi do zrealizowania bezpośrednio przez przedsiębiorstwa. PFR i BGK już przygotowały instrumenty, by gładko przez to przejść. Trzeba do tego dorzucić dyplomację gospodarczą.
Europa wróci do jakiejś formy business as usual z Rosją? Pod koniec roku zaczęło się pojawiać coraz więcej głosów, by już zacząć to rozważać.
Po zawarciu pokoju i zdjęciu sankcji na pewno wiele podmiotów wróci do Rosji. Skalę trudno dziś oszacować, bo na razie wciąż jesteśmy na etapie porzucania rosyjskiego rynku. W listopadzie mieliśmy drugą falę opuszczania Rosji przez europejski biznes. Wycofywać zaczęli się ci, którzy długo myśleli, że nie wiadomo ile zarobią na pozostaniu. Okazało się jednak, że obywatele rosyjscy nie mają pieniędzy, więc nie ma po co tam siedzieć. W sumie z Rosji uciekło ponad sto tysięcy zagranicznych firm. To gigantyczna liczba i nawet rosyjska prasa donosi, że centra handlowe upadają. Ale wbrew pozorom to dopiero początek procesu i nie wiemy dziś jak i kiedy się on skończy. Zwłaszcza, że gospodarka rosyjska jest bardzo specyficzna. Chyba nie ma na świecie drugiej takiej, o charakterze niemal wojennym, ukierunkowanej na zaspokajanie potrzeb ludności przez produkcję taniej żywności i podstawowych artykułów. Tam ma wszystkiego wystarczyć, by dało się przeżyć. Buty czy spodnie mogą być złe, ale mają być i mają być tanie. Dlatego na tym bazowym poziomie są samowystarczalni. Ale żeby mieć coś jakościowego, potrzebują firm spoza Rosji.
Foto: Obraz Gerd Altmann z Pixabay
Comments are closed.