Debata na temat prowadzenia właściwej polityki międzynarodowej przez Polskę często sprowadza się do stwierdzenia, że istnieją dwie postawy – realizmu, który nakazuje dbać o nasze interesy bez względu na sentymenty oraz pewnego idealizmu, który wiódł na manowce całe pokolenia Polaków. Uproszczenie to nie tylko zdradza nieznajomość zagadnień związanych ze stosunkami międzynarodowymi, ale jest też szkodliwe ze względu na miałkość poznawczą i konsekwencje praktycznie, wynikające z tak zawężonego horyzontu myślowego.
Realizm jest jednym z paradygmatów w nauce o stosunkach międzynarodowych. W literaturze przeciwstawiany jest mu (choć nie zawsze) liberalizm, a nie idealizm, choć istotnie w debacie nad założeniami teoretycznymi tej dyscypliny przedstawicielom liberalizmu zarzucano, że są idealistami, a wręcz utopistami. Klasyczny realizm kojarzony jest z nazwiskami takich badaczy jak Hans Morgenthau czy Edward Hallet Carr. Opierał się na hobbesowskim przekonaniu, że ludzka natura jest zła, a konflikty nieuniknione, co przekłada się także na stosunki pomiędzy narodami i państwami. Dynamikę tych relacji określają egoizm i rywalizacja. Konfliktów nie da się zupełnie wyeliminować, można tylko próbować nimi rozsądnie zarządzać. Podstawowymi aktorami międzynarodowej areny są państwa, które w ujęciu realistycznym działają racjonalnie jako kolektywy i realizują własne interesy. O ile klasyczny realizm podkreślał ułomność ludzkiej natury, powstały w drugiej połowie XX wieku neorealizm, lub inaczej realizm strukturalny, kładł nacisk na anarchię panującą w środowisku międzynarodowym. W tym ujęciu, zapoczątkowanym przez Kennetha Waltza, to właśnie ona jest źródłem nieuniknionych konfliktów.
Liberalizm to paradygmat, który ma korzenie w epoce Oświecenia. Jednym z głównych założeń tego nurtu jest przekonanie, że pokojowa współpraca leży w ludzkiej naturze. Zwolennicy liberalizmu twierdzą, że przemoc stopniowo jest eliminowana z relacji międzyludzkich, a więc nie jest wrodzona. Przeszkodą do pokojowej współpracy w przestrzeni międzynarodowej jest rozdzielenie interesów rządzących i rządzonych, które występuje w krajach o niedemokratycznych formach rządów. Taki pogląd towarzyszył wielu uczonym poczynając od Jeana-Jacquesa Russeau czy Immanuela Kanta. Wojna w ujęciu klasycznego liberalizmu to narzędzie utrzymania i powiększenia zakresu swojej władzy przez rządzących, zarówno nad ludami obcymi, jak i własnymi. Stąd dla osiągnięcia pokoju należy dążyć do usunięcia rządów arystokracji, a w ich miejsce wprowadzać demokrację. Ponadto zamiast zmierzać ku autarkii, państwa powinny przyjąć zasady wolnego handlu. Pozwala on na osiągnięcie dobrobytu poprzez pokojową wymianę dóbr, która zastępuje walkę o nie, wprowadza też zależność, zmniejszającą skłonność do konfliktu.
Postulat wolnego handlu i przekonanie o zdolności rynków do samoregulacji znalazło szczególne uznanie u zwolenników neoliberalizmu – nurtu, który stał się podstawą założenia m.in. Międzynarodowego Funduszu Walutowego czy Banku Światowego. Liberalizm kojarzony jest z przekonaniem o dużej roli instytucji międzynarodowych we wprowadzaniu ładu w skali światowej. Jego zwolennicy twierdzą, że zasady demokracji, uznanie uniwersalnych praw człowieka, poszanowanie dla rządów prawa da się przenieść na grunt relacji między państwami. Współpraca jest szczególnie istotna w kwestiach o charakterze globalnym, z którymi państwom trudno jest poradzić sobie samodzielnie, takich jak degradacja środowiska naturalnego czy międzynarodowy terroryzm. Historia integracji europejskiej podawana jest jako przykład współpracy instytucjonalnej, która doprowadziła do rozkwitu gospodarczego i długotrwałego pokoju w Europie.
Co warte podkreślenia, realizm i liberalizm nie są jedynymi paradygmatami czy podejściami teoretycznymi w stosunkach międzynarodowych. W literaturze podaje się ich wiele, między innymi szkołę angielską, marksizm, teorię krytyczną czy konstruktywizm. Różnią się one przedmiotem zainteresowania, celem oraz metodologią, ale ścisłe granice między nimi nie są łatwe do ustalenia.
Co także istotne, kierunków tych nie należy traktować dogmatycznie. Są one przydatnymi narzędziami do analizy, ale żadne z nich samodzielnie nie jest w stanie dać satysfakcjonującej odpowiedzi na wszystkie pytania. Jak podkreślają Scott Burchill i Andrew Linklater, służą one nie tylko opisywaniu zjawisk, ale są także przyjmowane jako założenia praktycznego postępowania w zależności od potrzeb politycznych. Historia pokazuje, że posługiwano się nimi dość elastycznie – w latach 60. i na początku 70. wśród elit Stanów Zjednoczonych dominowało podejście realistyczne, w latach 80. przyjęto przekonania neoliberalne, które znalazły odzwierciedlenie w konsensusie waszyngtońskim. Warto o tym pamiętać, ponieważ kurczowe trzymanie się jednego paradygmatu może powodować błędy w analizie oraz praktyce politycznej.
Jak już wspomniano, realizm przy analizie w centralnym punkcie stawia państwo, które działa racjonalnie i zgodnie ze swoim interesem. Rozważmy przykład przyczyn wojny na Ukrainie. Dzięki temu narzędziu możemy wskazać, że Rosja atakując sąsiada liczyła na stworzenie pewnego buforu między nią a NATO oraz na poszerzenie wpływów nad Morzem Czarnym, a także być może na poprawienie własnej złej sytuacji demograficznej poprzez wcielenie zaludnionych terenów do swojego państwa. Istotne były zapewne też żyzne ukraińskie ziemie i fakt, że można po nich łatwo przemaszerować w głąb Europy, co dawałoby Rosji przewagę strategiczną. Można jednak zapytać, jakie ma to znaczenie dla zwykłego Rosjanina, a szczególnie tego, który musi walczyć na froncie? Czy te argumenty przekonują go do narażania życia w okopie? Jakie mają natomiast znaczenie dla Władimira Putina, starzejącego się dyktatora, który chciałby zapisać się w historii jako ten, który przywrócił swojemu państwu imperialny status? Paradygmat realistyczny nie daje odpowiedzi na te pytania, ponieważ pomija w analizie dynamikę wewnątrzpaństwową. Paradoksalnie więc zaciera realny obraz. Nie oznacza to jednak, że jest narzędziem złym, tylko niewystarczającym do wyjaśnienia pewnych zagadnień.
Z pewnością błąd polegający na uznaniu jedności interesów państwa i wszystkich podmiotów je tworzących za wspólne popełnia John Mearsheimer (i wielu innych) twierdząc, że rozszerzanie NATO na wschód sprowokowało rosyjską agresję. Rzeczywiście, w interesie Rosji leży, by nie być otoczoną wiankiem państw związanych wrogim sojuszem i można to interpretować w duchu burzenia pewnej równowagi. Jednak pragnieniem jej przywódcy nie jest zachowanie status quo, tylko odbudowanie imperialnej potęgi, co sam sugerował w licznych wypowiedziach. Można z dużą dozą prawdopodobieństwa (i realizmu) podejrzewać, że gdyby małe państwa europejskie, które graniczą z Rosją, pozostawały bez wsparcia NATO, mogłyby stać się obiektem agresji lub jeszcze silniejszych działań hybrydowych. Bardzo wątpliwe jest natomiast, czy odbudowa imperium byłaby korzystna dla samych Rosjan – rozszerzenie i utrzymanie państwa o tak ogromnym obszarze, niezwiązanym zupełnie naturalnymi połączeniami gospodarczymi i kulturowymi, wymagałoby zaangażowania ogromnych zasobów materialnych i ludzkich. Dobrze ujął to Borys Jelcyn, cytowany przez Zbigniewa Brzezińskiego w Wielkiej Szachownicy: „Rosja nie chce stać się ośrodkiem jakiegoś nowego imperium… Rosja rozumie lepiej niż inni, jak zgubne ma to skutki, albowiem przez długi czas pełniła taką rolę. I co przez to zyskała? Czy Rosjanie stali się dzięki temu bardziej wolni? Zdrowsi? Szczęśliwsi?… Historia nauczyła nas, że naród panujący nad innymi nie może osiągnąć powodzenia”.
Oczywiście należy zaznaczyć, że wielu Rosjan nie zdaje sobie z tego sprawy i przejawia imperialne ambicje. Przypomina to nieco postawę kibica, który cieszy się, gdy jego ulubiona drużyna zwycięża, mimo że w jego życiu realnie nic się nie zmienia. W tym przypadku jest podobnie o tyle, że korzyści w przypadku wygranej wojny pozostają jedynie w sferze emocjonalnej. Natomiast negatywne skutki dotyczą innych obszarów, np. gospodarki, możliwości podróżowania, itp., nie wspominając o tych, którzy trafią na front.
Z czysto realistycznego punktu widzenia sankcje powinny być skutecznym sposobem nacisku na państwa, a jednak rzadko kiedy tak jest. Problem ten dobrze opisuje Daniel W. Drezner z Tufts University na łamach Foreign Affairs. Jak twierdzi, najbardziej korzystne badania z 2014 roku wykazały, że amerykańskie sankcje wymusiły ustępstwa jedynie w 33-50 proc. przypadków. Tymczasem wciąż są jednym z podstawowych narzędzi, którymi posługują się Amerykanie w polityce międzynarodowej – w czasie pierwszej kadencji Baracka Obamy nakładano ich średnio 500 rocznie, za czasów Donalda Trumpa ta liczba wzrosła prawie do 1000. Drezner wymienił wiele powodów, dla których sankcje nie są skuteczne, na przykład zmniejszanie się udziału PKB Stanów Zjednoczonych w gospodarce światowej, za główny uznał jednak nierealistyczne oczekiwania, takie jak denuklearyzacja Korei Północnej. Uleganie takiej presji zewnętrznej często oznaczałoby koniec sprawczości osób sprawujących władzę, a więc i koniec samej władzy. Reżimy wolą szukać innych dróg wyjścia, nawet jeżeli odbywa się to kosztem ich obywateli. Porównanie może banalne, ale dobrze obrazują to słowa lorda Farquada z bajki o Shreku: „Zapewne wielu z was zginie, ale jest to poświęcenie, na które jestem gotów”.
Warto też zauważyć, że nie tylko osobiste interesy i przekonania rządzących, ale także nastroje społeczne, a więc słynne sentymenty, również są częścią rzeczywistości i nie można ich zupełnie odrzucić przy podejmowaniu decyzji, także w duchu Realpolitik.
Weźmy przykład nieco odległy. Jeden z ojców geopolityki, Halford John Mackinder po I wojnie światowej postulował oddzielenie Niemiec od Rosji, by nie dopuścić do połączenia potencjałów tych państw, co byłoby w jego ocenie śmiertelnym zagrożeniem dla światowego pokoju. Proponował, by rolę odgradzającą pełnił pas państw międzymorza, w tym Polska. Pomysł wydawał się zbliżony do polskich interesów, jednak Mackinder uważał, że pewien wyłom stanowią Prusy Wschodnie. Chciał więc, by oddać je Polsce, a ich ludność przesiedlić do Wielkopolski, która z kolei miałaby zostać przyłączona do Niemiec. O ile takie rozwiązanie być może znajdowało wytłumaczenie w realiach geograficznych i miało za sobą dużo racji praktycznych, zdradzało zupełny brak zrozumienia dla nastrojów społecznych. To właśnie mniej więcej w tym czasie w Wielkopolsce trwało powstanie, jedno z niewielu zwycięskich w polskiej historii. To w katedrze poznańskiej, według wszelkiego prawdopodobieństwa, pochowani są pierwsi władcy Polski. Czy Anglicy byliby gotowi oddać Francuzom opactwo westminsterskie w imię światowego pokoju?
Posłużmy się bliższym przykładem. Ktoś o poglądach eurosceptycznych może zarzucić polskiemu rządowi, że prowadzi zbyt mało asertywną politykę względem Brukseli, jednak należy zauważyć, że w państwie demokratycznym, w którym według Eurobarometru Unię Europejską pozytywnie ocenia największy odsetek obywateli (82 proc.) spośród wszystkich państw wspólnoty, pole manewru jest znacznie zawężone. Tu należy jednak oddać zwolennikom potocznie rozumianego realizmu, że w takich sytuacjach – o ile rzeczywiście twardsza polityka wobec UE jest wskazana, bo tekst ten nie ma na celu odpowiedzieć na to pytanie – należałoby podjąć pracę na rzecz uświadamiania, co jest realnym interesem, a co jedynie sentymentem, który wykrzywia prawdziwy obraz stosunków między Polską a Unią. Podobnie jest z wartościami moralnymi – wielu teoretyków realizmu przyznaje, że przekonanie, jakoby państwa nie powinny się nimi nigdy kierować jest błędne. Wielu daje do zrozumienia, że taka postawa powinna być przyjęta jedynie wtedy, gdy istnieje egzystencjalne zagrożenie dla państwa. Weźmy przykład listu demokratycznych kongresmenów amerykańskich do prezydenta USA, opublikowanego niedługo przed ostatnimi wyborami do kongresu. Domagali się oni od Joe Bidena, by ten uzależnił pomoc dla Ukrainy od skłonności władz tego państwa do rozmów z Rosją. Być może w interesie Stanów Zjednoczonych byłoby jak najszybsze zakończenie kosztownej także dla nich wojny, ale list ten wywołał oburzenie, został potępiony i szybko wycofany. Dlaczego? Ponieważ wartości moralne mają znaczenie dla amerykańskiego wyborcy.
Na manowce może prowadzić również zbyt silne przywiązanie do przekonania, że polityką międzynarodową kieruje egoizm i jest ona wyłącznie grą o sumie zerowej. Takie podejście umniejsza rolę współpracy i często ogranicza zdolność znajdowania rozwiązań, które są korzystne dla różnych stron. Paradygmat realistyczny bywa podstawą do stwierdzeń, że Polska powinna sama zadbać o swoje bezpieczeństwo, a nie polegać jedynie na sojusznikach (na marginesie warto dodać, że w skrajnej wersji jest to fałszywa alternatywa – opieranie się na własnych zdolnościach nie wyklucza dodatkowych zabezpieczeń w postaci sojuszy). Amerykanie mieliby wykorzystywać tę zależność po to, by sprzedawać nam broń, naszymi bądź ukraińskimi rękami osłabiać Rosję, a w razie realnego zagrożenia nie udzielić nam pomocy. W takim rozumowaniu pomijany jest jednak fakt, że sami nie jesteśmy w stanie produkować zaawansowanej technologicznie broni, a próby wspólnych projektów w ramach UE nie przynoszą szybkich rezultatów. A czas jest kluczowy, ponieważ Rosja stanowi zagrożenie tu i teraz.
Kierunkiem praktycznym dla mniejszych i słabszych państw, wskazywanym przez badaczy skłaniających się ku realizmowi, jest balansowanie między potęgami. Zbyt silne oparcie na jednej z nich rodzi bowiem ryzyko bycia wykorzystanym. Postulat samodzielnej polityki w Polsce często też znajduje ujście w woli szukania nowych partnerów, dzięki którym moglibyśmy nieco balansować relację ze Stanami Zjednoczonymi. Jako potencjalnego „gracza” wskazuje się Chiny. Można odnieść jednak wrażenie, że brakuje głębszego namysłu nad tym, dlaczego bliższe kontakty z Chińczykami miałyby być korzystne i dlaczego Amerykanie mieliby nas zdradzić. Zacznijmy od USA. Obawa wynika oczywiście z doświadczeń historycznych i nie ma wątpliwości, że Amerykanie postępowali nielojalnie wobec nas, jak i wielu innych nacji w historii. Postępowali po prostu zgodnie ze swoim interesem. Tylko czy teraz interes ten jest taki sam, jak podczas konferencji w Jałcie? Publicysta i youtuber Maciej Kożuszek zwraca uwagę, że być może nasze relacje należy postrzegać według optyki zimnowojennej, a położenie Polski podobnie jak ówczesnej RFN.
Dziś Stany Zjednoczone z pewnością przeżywają kryzys wiarygodności, a ich interesy zależne są od partnerów i sojuszników azjatyckich, takich jak Tajwan, Japonia, Korea Południowa i Filipiny. Ich postawa wobec Europy Wschodniej z pewnością jest analizowana przez władze tych państw, jest sprawdzianem dla USA.
O tym, że Amerykanom zależy na naszej części świata świadczy fakt, że przeznaczyli miliardy dolarów na pomoc Ukrainie. W tym rozumowaniu można oczywiście znaleźć wiele luk, jednak warto zapytać – jakie znaczenie ma Polska dla Chin? Co może im zaoferować? Co Chiny mogą zaoferować Polsce? W przypadku Stanów Zjednoczonych korzyści można przedstawić w sposób uchwytny: możemy kupować zaawansowaną technologiczne broń, która jest potrzebna tu i teraz, a której nie jesteśmy w stanie sami szybko wyprodukować. Mamy też gwarancje bezpieczeństwa, które być może w chwili zagrożenia nie zostaną zrealizowane, ale są źródłem strategicznej niepewności potencjalnego przeciwnika, który musi brać je pod uwagę w swoich planach. Chiny nie mają ani takich zdolności, ani chęci.
Jak zauważa Marta Maciejewska na łamach Układu Sił, niektóre cele Inicjatywy Trójmorza oraz chińskiej Inicjatywy Pasa i Szlaku (BRI) są zbieżne. Chodzi o rozwój infrastruktury transportowej i cyfrowej w Europie Środkowo-Wschodniej. Niektóre państwa, szczególnie Węgry, korzystają z finansowania w ramach BRI, na przykład podczas rozwoju połączeń kolejowych z Serbią. Viktor Orbán jest też orędownikiem chińskich rozwiązań technologicznych w ramach rozbudowy sieci 5G. Być może Polska mogłaby współpracować ściślej z Chinami, na przykład pozwolić chińskim firmom na rozwój sieci 5G, jednak, jak w 2021 roku na łamach portalu Defence24 zauważył dr Błażej Sajduk z Katedry Bezpieczeństwa Narodowego Uniwersytetu Jagiellońskiego, mogłoby to doprowadzić do reakcji w postaci zmniejszenia liczebności wojsk amerykańskich w naszym kraju i wysłania ich np. do Rumunii, która otwarcie zadeklarowała, że nie skorzysta z rozwiązań z Chin. Zupełnie niepoważnym byłoby oczekiwanie, że Chińczycy wypełnią tę lukę. Nie ma też wątpliwości, że tysiące chińskich przedsiębiorstw, prowadzących rzeczywistą działalność, pracują także na rzecz wywiadu Państwa Środka. Pisze o tym Mariusz Antoni Kamiński w pracy Ewolucja wywiadu jako instytucji państwa. Chińskie służby specjalne posługują się także atakami cybernetycznymi, by wykradać technologie wojskowe i podwójnego zastosowania. Wpuszczenie podmiotów z Chin do Polski i dopuszczenie ich do budowy cyfrowej infrastruktury rodzi obawy o wiarygodność naszego kraju w oczach sojuszników, a także o nasze własne bezpieczeństwo. Są to sprawy wymagające wielkiego namysłu i ostrożności.
Istnieje też duża pokusa, by przez pryzmat gry o sumie zerowej postrzegać relacje między Polską a Niemcami. Nie jest tajemnicą, że niemiecka siła gospodarcza opiera się na taniej sile roboczej naszego kraju. Wyjaśnił to dobrze Konrad Popławski z Ośrodka Studiów Wschodnich na łamach Krytyki Politycznej, posługując się analogią dotyczącą relacji Japonia-Korea Południowa. Oba te kraje także dzieliły animozje historyczne, jednak udało się je przezwyciężyć, a Japonia osiągnęła sukces w eksporcie wyrobów przemysłu, dzięki niskim kosztom pracy w Korei. Transferowała do niej kapitał i nowe technologie, co przyczyniło się także do rozkwitu gospodarczego sąsiada. Niemcy podobną szansę zaczęli wykorzystywać w latach 90. Aktualnie są głównym partnerem handlowym Polski. Niemieckie inwestycje z pewnością przyczyniły się w ogromnym stopniu do rozwoju gospodarczego naszego kraju. Jak jednak zwraca uwagę Popławski, Niemcy niechętnie rozwijają zaawansowane technologie w Europie Środkowo-Wschodniej. Być może jest to działanie intencjonalne i wymagałoby ingerencji naszego państwa, by owoce wspólnej pracy rozkładały się bardziej równomiernie. Nie można jednak definitywnie powiedzieć, że ta sytuacja nie stwarza dla nas szans.
Jak już wspomniano, klasyczny realizm opierał się na poglądach Thomasa Hobbesa, jakoby człowiek był z natury zły. Ten XVII-wieczny angielski filozof twierdził, że by ludzie wyszli ze stanu natury, a więc stanu, w którym panuje anarchia i „wojna wszystkich przeciwko wszystkim”, potrzebne jest wprowadzenie drogą umowy społecznej instytucji państwa, suwerena, na którego cedowane są indywidualne prawa do obrony. Zapobiegnięcie anarchii było głównym celem władcy również dla Niccolò Machiavellego, także prekursora realizmu. Warto zauważyć, że anarchia, choć w rozumieniu międzynarodowym, jest też centralnym pojęciem neorealizmu. Wydaje się zatem, że gdyby przenieść logikę Hobbesa na społeczność międzynarodową, można by pogodzić poglądy liberałów i neorealistów. Utworzenie pewnego podmiotu, któremu państwa oddają część swojej suwerenności w zamian za bezpieczeństwo, byłoby wówczas postulatem obu stron. W duchu realizmu podkreśla się jednak słabość dotychczasowego prawa międzynarodowego. Francuski badacz stosunków międzynarodowych Serge Sur zwraca natomiast uwagę, że każde prawo cechuje pewien stopień nieskuteczności. Nie można z tego wyciągać wniosku, że w ogóle nie jest potrzebne. Sur podaje przykład prawa weta stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ – z jednej strony paraliżuje ono wiele działań społeczności międzynarodowej, z drugiej jednak jest skutecznym osiągnięciem ludzkiego intelektu, ponieważ zmniejsza ryzyko konfliktu, w którym w różnych konfiguracjach mogłyby stanąć przeciwko sobie najpotężniejsze państwa na świecie.
Międzynarodowe, multilateralne formaty współpracy są namiastką prawa, bo choć nie ma w nich przeważnie hierarchii, zakładają one pewne dobrowolne zobowiązania uczestniczących w nich państw. Realista być może powie, że to narzędzia nacisku silniejszych państw, a liberał, że to przykład ewolucji ludzkości w kierunku światowego pokoju. Obaj z nich mają trochę racji, ważne, by a priori nie uważać instytucji za bezużyteczne albo całkowicie wystarczające. Błędy w tym zakresie popełnił Donald Trump podczas swojej prezydentury, co nie zbliżyło go, jak argumentują Heidi Crebo-Rediker i Douglas Reidiker na łamach Foreign Affairs, do realizacji celu, jakim była ochrona amerykańskich pracowników. Trump, zapewne kierując się w swoim przekonaniu realizmem, nałożył sankcje na stal i aluminium pochodzące z Unii Europejskiej. Wniosło to dużo napięcia i braku zaufania we wzajemnych relacjach. W 2020 roku UE, niedługo po zwycięstwie Bidena, ogłosiła przyjęcie wstępnej wersji porozumienia inwestycyjnego CAI z Chinami, którego podpisanie oznaczałoby wzmocnienie pozycji gospodarczej Państwa Środka względem USA. Do tego ostatecznie nie doszło, jednak był to jasny przykład, że ostentacyjne stawianie swoich interesów na pierwszym miejscu może w te interesy uderzyć.
Crebo-Reidiker i Reidiker zwracają także uwagę, że administracja Joe Bidena w pierwszym okresie swojej działalności nie odniosła sukcesów w przywracaniu pozycji Stanów Zjednoczonych w instytucjach i formatach międzynarodowych. Chiny, będąc wierzycielem wielu biednych państw, nie zgodziły się umorzyć części długów. Powoduje to, że mają wpływ na gospodarkę, a więc też na politykę w wielu miejscach na świecie, mogą ingerować w przepływ kluczowych towarów w sieci globalnej, a także wymuszać przyjmowanie własnych standardów cyfrowych w Afryce, Azji i Ameryce Południowej. Amerykańska administracja, nie wykazując woli przewodzenia takim instytucjom jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Bank Światowy, pozbawiła się możliwości reagowania. Innym przykładem była obietnica Bidena (wymuszona nota bene sentymentami amerykańskich pracowników), by nie przystępować do żadnych multilateralnych formatów gospodarczych (na przykład do zapoczątkowanego przez administrację Obamy formatu CPTTP) przed poczynieniem większych inwestycji w kraju. W ten sposób w ocenie autorów w rzeczywistości szkodzi amerykańskiej klasie średniej – pozbawia się możliwości wprowadzenia amerykańskich standardów w partnerskich krajach i przeciwdziałania rozrastaniu się chińskich wpływów gospodarczych w Azji.
Realizmem w potocznym rozumieniu jest opieranie się na tym, co realne, a to wymaga wykorzystania do analizy wielu narzędzi. Wymaga także wysiłku, by zagadnienia polityki międzynarodowej rozpatrywać szczegółowo, a nie zadowalać się banalnymi formułkami w stylu „w relacjach nie liczą się sentymenty, a interesy”. Takie podejście powinno ostudzić wiele gorących głów, zarówno zbytnio przywiązanych do liberalnych ideałów, jak i przekonań o międzynarodowym egoizmie.
Fot. Pixabay
Comments are closed.