Dlaczego tak się stało? Kto korzysta na zawiłościach prawa podatkowego? Jakie skutki dla integralności państw europejskich może mieć wzmacnianie pozycji przez międzynarodowe korporacje? Na te i inne pytania odpowiada profesor nauk prawnych i doradca podatkowy Witold Modzelewski.
Michał Banasiak: Wiele mechanizmów wyłudzeń podatków, do jakich dochodzi w państwach europejskich, wynika z samego faktu istnienia różnych przepisów w różnych państwach. Czy jeśli założymy, że poszczególne rządy faktycznie chcą podjąć skuteczną walkę w tym zakresie, to wizja ujednoliconego prawa podatkowego w Unii jest realna?
prof. Witold Modzelewski: W ciągu ostatnich dwudziestu lat wygenerowano największą katastrofę fiskalną w historii Europy oraz naszego kraju. Nigdy, żadne państwa nie doświadczyły takiej skali bezwzględnej utraty wpływów do budżetu z VAT i akcyzy. Suwerenność podatkowa to domena państw, a zatem żeby mówić o jednym unijnym ustawodawstwie dotyczącym VAT czy akcyzy, trzeba by mówić o powstaniu europejskiego państwa federacyjnego.
Mało kto stawia dzisiaj na taki scenariusz.
Za 15-20 lat możliwe są dwa warianty: przekształcenie się w Unii w coś na kształt ONZ, a więc w fasadową organizację, która nie jest samodzielnym graczem; ma swoje oficjalne rytuały, lecz pod tym płaszczykiem załatwiane są partykularne interesy i interesiki. Mówiąc krótko, ten wariant oznacza luźny związek nieprzeszkadzających sobie zbytnio państw. Druga opcja to wydzielenie się z obecnej Wspólnoty kilku krajów dążących do stworzenia „małej” federacji. I w ramach tejże, lepiej lub gorzej, można by rozwiązywać jednolicie problemy podatkowe poprzez bezpośrednie stanowienie prawa podatkowego. Scenariusz powstania takiego organizmu rzeczywiście jest już jednak mało prawdopodobny, co na dobrą sprawę oznacza, że wizja tych wspólnego prawa podatkowego powoli przechodzi do przeszłości i poszczególne państwa poszukują własnych rozwiązań uszczelniających podatek od towarów i usług
Różnice w systemach podatkowych i brak przejrzystości ich funkcjonowania ułatwiają procedery wyłudzeń podatku, ale też są na rękę międzynarodowym korporacjom, które mogą żonglować swoimi rozliczeniami pomiędzy krajami, w których prowadzą interesy.
Istota choroby polega na tym, że w Unii Europejskiej państwa członkowskie świadomie ograniczające swoją suwerenność w imię realizacji wspólnego rynku i swobodnego przepływu towarów, usług i kapitału A brak suwerenności na granicach wewnętrznych powoduje, że jesteśmy w mniejszym lub większym stopniu skazani na patologizację podatków, będących w jurysdykcjach poszczególnych krajów. Współczesne państwa z reguły kapitulują i nie rozwiązują skutecznie tych problemów. Nie prowadzą żadnej stanowczej, suwerennej polityki podatkowej wobec grup silnych interesów i korporacji korzystających z tej słabości; są im faktycznie podporządkowane. Przecież Polska nie zrezygnowała z wprowadzenia podatku cyfrowego dobrowolnie; zdecydował o tym prawdopodobnie rząd amerykański, który realizuje interesy kilku amerykańskich firm.
Ale przecież każdemu politykowi powinno zależeć na tym, żeby do zarządzanego przez niego budżetu wpływało jak najwięcej pieniędzy z podatków.
Niekoniecznie. Zatraciliśmy pojęcie “interesu publicznego”. Unia Europejska często tego nie rozumie, nikogo to w rzeczywistości nie obchodzi. A jeśli system podatkowy nie jest podporządkowany interesowi publicznemu, to znika sens jego tworzenia i funkcjonowania. Przy jego braku, stanowienie prawa podatkowego prowadzi do patologii. Mamy słabe, uległe państwa, które nie kierują się własnym interesem, ale interesami finansowymi korporacji, a czasami nawet aferzystów. Podejmowane są próby walki z takim stanem rzeczy, ale ktoś kto się na to porywa, od razu dostaje po łapach. Wielu ten stan odpowiada, dlatego jest tak stabilny.
Wymieniliśmy już oszustów podatkowych i międzynarodowe korporacje.
Destrukcją systemu podatkowego zainteresowane są instytucje finansowe. Taki układ istnieje od mniej więcej 30 lat. Instytucje te urosły do obecnych rozmiarów właśnie dzięki długowi publicznemu – dzięki temu, że musiały sfinansować dług publiczny państw, które w których mógł on być o połowę mniejszy, albo teoretycznie zerowy. Ale sektorowi finansowemu dobrze się żyje z długiem publicznym. Czym on większy – tym, o paradoksie, lepiej. Im więcej emituje się skarbowych papierów wartościowych – tym lepiej, bo dla instytucji finansowych to najlepszy rodzaj inwestycji. Nie w akcje, a właśnie skarbowe papiery wartościowe.
Wchodzi pan w bardzo szczegółowe mechanizmy, które dla przeciętnych obywateli są mało przejrzyste. Wobec tej nieprzejrzystości podnoszą głosy sprzeciwu. Mamy polityków, którzy chcą walczyć z – jak to nazywają – “banksterką i wielką finansjerą”.
Raczej w mniejszych niż w większych państwach mogą pojawiać się – i pojawiają – grupy polityków, które – mimo dyktatu ogólnej poprawności – będą jednak starać się doszukiwać interesu publicznego również w polityce prowadzonej w stosunku do banków. Nie odnoszą tu jednak sukcesów, bo umiędzynarodowienie banków nadaje im zbyt dużą siłę. Politycy, o których pan mówi, to ci, którzy chcą się trochę uniezależnić od tej wszechwładzy „międzynarodowych” banków. Będą mówić o konieczności zaprzestania zwiększania długu publicznego, będą ograniczać deficyt budżetowy i walczyć z biznesem unikającym płacenia podatków. W Polsce już mamy takich polityków, co jest jednak sytuacją mało reprezentatywną w skali Europy. Ci politycy mobilizują gigantyczne siły przeciwko sobie. Są osamotnieni i pewnie – nie chcę być pesymistą – są na pozycji przegranej, bo do takiej polityki nie uda im się zbyt wielu przekonać.
A wydawałoby się, że bunt powinien być powszechny. Nikt nie lubi marnotrawienia publicznych pieniędzy. Co rusz słyszymy: “nie chcę, żeby szły na to moje podatki”.
My się buntujemy, ale mamy „wyrwane zęby”. To się nazywa „imposybilizm”. Pozostaje bunt intelektualistów czy sprzeciw tzw. środowisk opiniotwórczych. On jest potrzebny, bo – jak mówi teoria wentyla – intelektualiści muszą sobie co pewien czas pogadać. I dobrze, bo przecież tym sposobem lewicowa inteligencja, która odrzucała kapitalizm, w dużej mierze i na dość długo pomogła go naprawić. Jak to się mówi: “błogosław krytyków swoich, oni prawdę ci powiedzą”. Dlatego dobrze, że krytyka nie umiera i że można się dzięki niej czegoś nauczyć. Tylko, że krytycy nie bardzo mają do kogo mówić. Nie ma nikogo, kto weźmie ich hasła na sztandary, nie są w stanie nikogo wokół siebie zjednoczyć.
Czyli to taki bunt na papierze?
Cichy. I nieważny. Stara Europa szczęśliwie nie jest zdolna do podjęcia jakiejkolwiek wojny nawet tej, którą nazywamy „hybrydową” lub „ukrytą”. To świat rozbrojony, który nie wywoła między państwami wojny w znaczeniu przez nas dotychczas pojmowanym. Nie mamy armii i nikt nie chce umierać za swój kraj. To jest błogosławieństwo i jednocześnie przekleństwo pokoju. Błogosławieństwo, bo pokój sam w sobie jest najwyższą wartością. Przekleństwo, bo w warunkach pokoju nikt nie jest w stanie skutecznie zmienić tego, co mamy. Istniejący status quo ma bardzo silnych obrońców, dlatego ten stan rzeczy będzie się utrzymywać i pogłębiać.
Zaczęliśmy od unifikacji systemów podatkowych, a już po chwili jesteśmy w miejscu, gdzie snuje pan fatalistyczne wizje dla całych państw.
Drogą ucieczki spod dominacji wielkich i ponadnarodowych korporacji będzie prawdopodobnie cichy rozpad państw na mniejsze organizmy. I to będzie racjonalny krok, bo mniejsze struktury, paradoksalnie, mają większą szansę przetrwania oraz zachowania odrębności i tożsamości. Unia Europejska miała być wspólnotą wokół celów praktycznych. Wokół zadań, które będziemy razem rozwiązywać. Twórcom przyświecała wiara, że wspólnie lepiej poradzimy sobie z dużymi problemami. Ale tych problemów zaczęło być zbyt dużo. Do tego interesy ekonomiczne przestały być zbieżne, a niektóre społeczności zaczęły z powrotem patrzeć na „swoje” wartości i wracać do wspólnoty symboli. Wymownym przykładem wspólnoty wokół symboli, a nie np. interesów ekonomicznych, jest Polska. Z punktu widzenia ekonomicznego, nasz powrót na mapę świata był jedną z najbardziej niefortunnych operacji w historii. Wszystkie regiony odrodzonej przed stu laty Polski gospodarczo miały się lepiej pod zaborami niż w zjednoczonej Polsce. Ale kluczem była właśnie wspólnota symboli, która była dla nas dużo ważniejsza. I dlatego nasz nowy byt okazał się trwały.
Teraz takie wspólnoty pana zdaniem wrócą?
Wrócą. Będziemy mieli publiczno-prawne wspólnoty Katalończyków, Irlandczyków, Walijczyków, Bawarczyków czy Toskańczyków. Często niezbyt liczne społeczności odnajdują jedność odwołując się do starych symboli, bo okazało się, że te wielkie molochy nie są w stanie sprostać wielu wyzwaniom współczesności. Może w takim razie te małe twory – o paradoksie – będą bardziej odporne na infiltrację i zdominowanie przez interesy oligarchii finansowobiznesowej. Mniejsze twory mają większą ochotę, a nawet zdolność do obrony. A przynajmniej przeciwstawiania się złu.
Małe państwo ma w starciu z wielkimi korporacjami poradzić sobie lepiej? Przecież traci swoją siłę przebicia.
Usamodzielniające się małe państwo również traci mniej potencjalnych korzyści z podporządkowania się silniejszemu, niż państwa duże. Małe państwa mogą też być mniej narażone na stanie się polem starcia sprzecznych interesów wielkich korporacji. To syndrom „zbyt małej areny” albo peryferii, bo wielcy zawsze krzyżują miecze na ważnych arenach. Przez swoją kunktatorską politykę małe twory mogą też skutecznie walczyć o swoją niezależność – również podatkową.
Na czym miałaby polegać przewaga takich państw?
Przede wszystkim silniejsza legitymacja społeczna władzy. Dzisiaj problem polega na tym, że politycy sami nie wiedzą, kogo reprezentują i dlatego próbują dobrze żyć z każdym: z mediami, lobbystami, grupami interesów. Dmuchają na zimne i uległością zabezpieczają swoją przyszłość. A w małej społeczności małego państwa polityk ma jasny sygnał od tzw. ludu: jesteś naszym i tylko naszym reprezentantem. Reprezentantem naszego małego tworu, który ma się obronić, przetrwać. Nie umiesz tego robić? To won. Silniejszą legitymację dostaje również opór wobec silniejszego. Bo opór jest irracjonalny: „jestem Katalończykiem i będę bronił Katalończyków. Dlaczego? Bo ich reprezentuję”. Takiemu politykowi więcej wolno i przez to wzrastają jego szanse na sukces.
A to nie tak, że te małe twory, jeśli faktycznie uda im się uzyskać taką niezależność, będą izolowane? Staną się pariasami?
Ale to właśnie może być sposób na przetrwanie! Zejście z głównej osi sporu i skazanie się na pozostanie na peryferiach. Peryferia ostają się, kiedy upadają centra – to teoria Kondratiewa. Dobrze stać z boku głównych procesów. Tym sposobem udaje się uciec od wielu problemów i można się przekonać, że samemu też można wiele zrobić. Rozdającym dziś karty w wielkiej polityce jest to nie na rękę – nie chcą by rządzeni zorientowali się, że sami też coś potrafią. Przecież istotą rządzenia i panowania jest przekonanie obywateli o tym, że władza jest im niezbędna. A tu okazuje się, rządzeni umieją to zrobić sami.
To będzie największą zmianą jaka Pana zdaniem czeka Europę? Zamiast integracji międzypaństwowej, dezintegracja wewnątrzkrajowa?
Mamy w Europie silne tendencje odśrodkowe. Wiele państw będzie się dzielić na mniejsze twory albo głęboko decentralizować. Rozpad dużych, dziewiętnastowiecznych tworów państwowych to pewny kierunek. Czeka nas powstanie nowych i usamodzielnienie się już de facto istniejących państw, takich jak np. Walia czy Szkocja. Te akurat już istnieją w sensie prawnym, ale muszą jeszcze przekroczyć niewidzialną linię „rozwodu”. Proces rozpadu czeka też np. Niemcy. Tamtejsza scena polityczna tym sposobem będzie się bronić przed rosnącą w siłę diasporą turecką.
Dezintegracja wewnątrz nie wyklucza współpracy tych mniejszych bytów na zewnątrz.
Państwa naszej części Europy będą w kolejnym pokoleniu umiały tworzyć zapomniane współcześnie związki wokół symboli – na przykład wokół podobieństwa języków. Nas, Słowian, przez ostatnie dziesięciolecia wyprano z istotności znanych nam od wieków związków językowych. Wmówiono nam, że to nie ma znaczenia. I teraz rzeczywiście nie ma, bo wszyscy mówią po angielsku. Ale takie regionalne związki wrócą.
Czyli związki, które w pierwszej kolejności nie są oparte o kwestie ekonomiczne?
Przykładem może być Trójmorze. To nie będzie proste, bo wielu przypadkach trzeba przełamać stare niechęci, mające nawet i sto lat. Na przykład istniejące silne resentymenty węgiersko-rumuńskie czy węgierskosłowackie. My też musimy uważać, bo często jesteśmy podejrzewani o “polski imperializm” i chęć dominacji. Jesteśmy najsilniejszym tworem w regionie, będącym zarazem najbardziej na cenzurowanym. Postrzegają nas jako tych złych, jako Słowian-judaszy. Wielu, np. Litwini czy Ukraińcy budowali swoją obecną tożsamość wokół niechęci do polskości. Dlatego niech nas Bóg strzeże przed jakimś polskim federalistą, którzy zamarzy sobie, żebyśmy stali na czele jakiejś słowiańskiej federacji, przejęli rolę lidera. Taka rola jest zbyt kosztowna i z góry skazana na klęskę. Ale mamy chyba na tyle rozsądną klasę polityczną, że nikt się na tę drogę nie zdecyduje.
Powyższy wywiad jest fragmentem publikacji Instytut Nowej Europy – Wizja Nowej Europy do pobrania tutaj.
Comments are closed.