Rozmowa z dr. Leslie Lenkowskym, specjalistą ds. społeczeństw obywatelskich, byłym dyrektorem amerykańskiej agencji rządowej ds. wolontariatu i spraw społecznych (Corporation for National and Community Service).
Michał Banasiak: Przez wiele lat – z różną siłą przebicia – wśród europejskich polityków krążyła wizja Unii Europejskiej jako “Stanów Zjednoczonych Europy”. Teraz wydaje się, że taki scenariusz został porzucony, a przynajmniej schowany głęboko do szuflady. Pana zdaniem ma on jakiekolwiek szanse na realizację?
dr Leslie Lenkowsky: Wizję pod nazwą “Stany Zjednoczone Europy” snuli już ojcowie-założyciele Unii. Tyle tylko, że korzenie USA i Wspólnoty Europejskiej są diametralnie różne. Ludzie, którzy przebyli Atlantyk i tworzyli Stany Zjednoczone Ameryki, byli sobie podobni. Pochodzili z różnych krajów, ale wszyscy szukali nowego miejsca do życia po tym, jak zostali wygnani ze swoich ojczyzn albo z nich uciekli. Na miejscu raz jeszcze dały o sobie znać ich buntownicze charaktery: trzynaście kolonii podjęło walkę o uniezależnienie się od Wielkiej Brytanii i budowę odrębnego bytu. Zjednoczyła ich więc wspólna sprawa. A w Europie? Obywatele państw tworzących Unię byli mocno zakorzenieni w swoich krajach, związani ze swoimi narodami. Nie jednoczyli się wokół tych samych wartości. Po prostu chcieli zbudować coś nowego, co dałoby wszystkim korzyści płynące ze współpracy. I takie korzyści – handlowe, ekonomiczne – szybko się pojawiły. Ale do stworzenia transnarodowego rządu unijnego to nie wystarcza.
Dlaczego?
Tak jak na początku, tak i teraz kraje członkowskie przedkładają swój interes nad interes Wspólnoty. Poszczególne państwa mają własną historię, własną kulturę. Mało tego: one nawet same w sobie są nierzadko wielonarodowościowe. Mieszkańcy państw europejskich w pierwszej kolejności identyfikują siebie jako Polaków, Duńczyków czy Norwegów, a dopiero w dalszej kolejności myślą o sobie jako o Europejczykach. Do tak głębokiej współpracy, jakiej wizję niektórzy roztaczają, nie wystarczy załatwienie formalności i podpisanie kilku dokumentów – trzeba by zmiany myślenia u ludzi. Dlatego jeśli komuś marzy się Unia jako federacja, to musi być świadomy, że jeśli w ogóle możliwe jest stworzenie takiego organizmu i “europejskiej tożsamości”, to jest to projekt na pokolenia.
Obiecałem, że nie będzie dużo o europejskiej polityce, dlatego od razu przejdę do pana specjalizacji, czyli społeczeństw obywatelskich. Zanim porozmawiamy o nich w kontekście Europy, zapytam jak definiuje pan takie społeczeństwo?
Społeczeństwa obywatelskiego nie da się zamknąć w ramy definicji i zapisów prawnych. Najważniejsza jest postawa każdego obywatela: człowiek musi być dla drugiej osoby człowiekiem. Musi umieć nieść bezinteresowną pomoc i być gotowym podzielić się swoim czasem i kompetencjami. Wszystko inne w zasadzie wynika z powyższych kilku zdań.
Pod tym co pan powiedział podpisze się wiele osób, ale to jeszcze nie będzie oznaczać, że tworzą społeczeństwo obywatelskie.
To jest absolutny fundament, od którego wszystko się zaczyna. Ale rzeczywiście, na miano “społeczeństwa obywatelskiego” należy na tym fundamencie coś zbudować. Przede wszystkim potrzeba tolerancji i szacunku. W społeczeństwie obywatelskim różnorodność poglądów jest czymś naturalnym i normalnym. Nikt nie ma problemu z tym, że istnieją organizacje, z których postulatami się nie zgadza. Dla przykładu: kilka lat temu Sąd Najwyższy USA wydał wyrok pozwalający na zawierania małżeństw homoseksualnych. To spotkało się z niezadowoleniem przeciwników takiej decyzji, których było bardzo wielu. Ale koniec końców zaakceptowaliśmy to. Bo w społeczeństwie obywatelskim chodzi o respektowanie prawa, szacunek dla drugiego człowieka i rozwiązywanie sporów, a nie ich zaognianie.
Mamy więc tolerancję i szacunek. Co dalej?
Następnym elementem, bardzo istotnym dla dziennikarzy, są otwartość i transparentność. To pojemne hasła, ale chodzi o to, żeby wszystkie dyskusje toczyły się publicznie. Różnice zdań trzeba wyrażać, a nie je ukrywać. Wiem, że w ostatnim czasie w Polsce także pojawiły się kontrowersje dotyczące wolności mediów. Nie będę udawał eksperta – wiem tyle ile czytam w amerykańskiej prasie, a zdaję sobie sprawę, że to niekoniecznie daje pełny obraz sytuacji w Polsce – niemniej jednak wiem, że są podejmowany próby ograniczania tematów dyskutowanych w telewizji, radiu czy gazetach. Nie można tego robić. Nikt nie powinien mieć zgody na odgórną moderację debaty publicznej. System mediów musi być w pełni otwarty. W jednym z ostatnich wydań “New York Timesa” znalazła się opinia jego wydawcy, Arthura Sulzenbergera, dotycząca zagrożeń dla wolności mediów na świecie. Punktuje tam drogę, którą obraliśmy, bo to droga oddalania się od społeczeństwa obywatelskiego. Kolejna kwestia to chęć bezinteresownego pomagania drugiemu człowiekowi – aktywność obywatelska i wolontariat. Amerykanie sami zajmują się wieloma kwestiami, za które w krajach europejskich odpowiadają rządy i samorządy. To co jest jedną ze składowych “amerykańskiej wyjątkowości”: często mniej polegamy na rządzie, a bardziej na wzajemnej współpracy i pomocy w ramach wolontariatu.
W odniesieniu do powyższego rozumiem, że nie nazwałby pan społeczeństw europejskich obywatelskimi?
Nie da się udzielić jednej odpowiedzi dla wszystkich państw. Mają różną historię, są na różnych etapach rozwoju i funkcjonują w różnych realiach politycznych. W kilku krajach, z powodu nacisków obywateli na przesunięcie ciężaru polityki społecznej w stronę państwa opiekuńczego, politycy zaczęli szukać nie tylko pieniędzy w budżecie, ale też zachęt dla budowy społeczeństwa obywatelskiego. Efekty póki co są różne. Najlepsze w Wielkiej Brytanii, Niemczech i Holandii, ale nawet na ulicach Londynu czy Berlina, kiedy zapytamy przechodnia jak poradzić sobie z problem narkotyków, powie że to robota rządu. W USA reakcje będą inne, bo tam świadomość społeczna jest na zupełnie innym poziomie i praktyczne każdy jest w jakimś stopniu zaangażowany społecznie.
Z czego brak bądź niski poziom tego zaangażowania wynika w przypadku mieszkańców krajów europejskich?
W USA rozwój szybki społeczeństwa obywatelskiego był możliwy dzięki słabości rządu centralnego. Kiedy Alexis de Tocqueville porównywał efekty francuskiej i amerykańskiej rewolucji, doszedł do wniosku, że w jego ojczyźnie zbyt dużo władzy skupionej jest w rękach rządu centralnego. Europa Środkowo-Wschodnia wciąż wychodzi z epoki komunizmu, gdzie władza centralna także była bardzo silna. A to oznacza, że droga do społeczeństwa obywatelskiego będzie dłuższa niż w USA, bo zanim rozpocznie się jego budowę, trzeba wyzbyć się przekonania, że “rząd wszystko załatwi”. W niektórych krajach europejskich pokutuje jeszcze myślenie zakorzenione w czasach komunistycznych. Pod koniec lat 80. byłem w Związku Radzieckim. Pytałem wówczas ludzi czym jest dla nich wolontariat. W odpowiedzi słyszałem, że to poświęcanie wolnego czasu na wykonywanie czynności, o które prosi rząd, jak np. sprzątanie podwórek szkolnych. Nie da się z dnia na dzień zmienić takiego sposobu myślenia.
A widzi pan wolę, żeby w ogóle je zmienić?
W Polsce pojęcie “społeczeństwa obywatelskiego” dla wielu ma negatywne konotacje, bo kojarzy im się z czymś kosmopolitycznym, świeckim – w znaczeniu antykościelnym. Mam zresztą wrażenie, że takie myślenie jest bliskie obecnemu polskiemu rządowi. A przecież idee społeczeństwa obywatelskiego mogą być blisko związane z organizacjami religijnymi, co pokazuje przykład naszego kraju. Jesteście krajem znacznie bardziej homogenicznym religijnie niż USA. Kościół katolicki odegrał bardzo dużą rolę w historii Polski, jest szanowany, ma duży wpływ na politykę i życie ludzi. Ale też nie każdy zgadza się z wartościami przez niego głoszonymi. Kluczowe będzie znalezienie równowagi między strachem przed nadmierną ingerencją kościoła w życie publiczne, a docenieniem tego co kościół może wnieść do społeczeństwa obywatelskiego. A może znieść bardzo dużo i u wielu zmienić jego postrzeganie. W USA działa to znakomicie.
Jak powinna zatem wyglądać droga przeobrażania się w społeczeństwo obywatelskie?
Jeśli w USA chcesz założyć organizację zajmującą się wolontariatem, to po prostu to robisz. I działasz. Nie potrzebujesz zgody rządu ani chodzenia od urzędu do urzędu. Trochę biurokracji pojawia się wówczas, gdy liczysz np. na zwolnienie z podatków. Ale to czyste formalności, bo nasza agencja podatkowa zatwierdza 99% wniosków składanych przez takie organizacje. To pokazuje, że przy tworzeniu społeczeństwa obywatelskiego państwo ma do odegrania swoją rolę. Ale ta rola powinna się ograniczyć do odpowiedniego przygotowania prawnego, zniesienia niepotrzebnych barier i ułatwienia pracy organizacjom obywatelskim. Poza tym edukacja, edukacja i jeszcze raz edukacja.
Od niej zaczyna się zmiana sposobu myślenia.
Kiedy odwiedziłem Polskę zobaczyłem, jak dobrze funkcjonuje tam harcerstwo. To świetna metoda na nauczanie postawy obywatelskiej, pomagania innym ludziom i zaszczepienia u dzieci i młodzieży nawyku wolontariatu. Bo wolontariat to nawyk. Uczymy się go tak samo jak ścielenia łóżka czy zmywania naczyń. Na początku może przychodzi to z trudem, ale potem po prostu to robimy. W USA kładziemy duży nacisk na dzielenie się swoim wolnym czasem i na współpracę. Mamy np. programy, w których uczniowie szkół średnich spędzają czas z hiszpańskojęzycznymi imigrantami. Obie strony mogą w ten sposób uczyć się języka – angielskiego i hiszpańskiego. To akurat inicjatywa rządowa, ale świetnie wspierająca idee społeczeństwa obywatelskiego.
Na ile poziom obywatelskości zależy od zamożności kraju?
Oczywiście w bogatych społeczeństwach łatwiej dzielić się pieniędzmi, co pokazują dane; w 2018 roku Amerykanie przeznaczyli na cele charytatywne ponad 400mld dolarów, co stanowi mniej więcej 80% PKB Polski. Nie należy tego odczytywać tak, że mamy nadzwyczajnie dużo bogatych ludzi, ale że nawet “zwykli” obywatele przekazują datki. Szacujemy, że od połowy do nawet dwóch trzecich amerykańskich gospodarstw domowych wspiera dobroczynność w ciągu roku. To taka demokratyzacja filantropii, która pokazuje, że bardziej niż grubość portfela liczy się nastawienie.
Wspomniał pan o roli, którą ma do odegrania państwo. Czy brak wsparcia od polityków, nawet jeśli to wsparcie miałoby polegać na daniu wolnej ręki, nie jest podszyty ich strachem przed utratą części wpływów?
Organizacje obywatelskie mają zdolność do przejmowania części władzy, a jako zorganizowane grupy potrafią być skuteczniejsze w walce o swoje cele niż pojedynczy obywatele. A zatem mogą stanowić dla polityków pewne zagrożenie. Ale politycy nie pozostają bierni i starają się wykorzystać te grupy do własnych celów, np. do zdania na ich barki części odpowiedzialności, przy jednoczesnym zachowaniu korzyści z realizacji jakichś postulatów. Jak? Chociażby przydzielając granty z pominięciem danych grup.
Organizacje obywatelskie często mierzą się z zarzutami o polityczne działanie.
Granica między grupą polityczną a niepolityczną jest bardzo cienka. Część z nich, nawet jeśli pozornie jest apolityczna, w rzeczywistości ma w swoich strukturach osoby powiązane politycznie lub korzysta z finansowania konkretnych grup interesu. Jeśli spojrzymy na krajobraz think-tanków działających w Waszyngtonie to możemy jeden po drugim klasyfikować je jako liberalne bądź konserwatywne. I chociaż think-tanki jako takie zwykle nie mają afiliacji politycznych, to osobom, które je tworzą i się z nimi w jakiś sposób identyfikują, już możemy przypisać sympatie polityczne. Dlatego trzeba być bardzo ostrożnym i mieć z tyłu głowy, że nie wszystko jest takie, jakie się wydaje.
Jak obywatel ma zatem zaufać takiej organizacji? Niemożliwym jest prześwietlenie każdego aktywisty i każdego darczyńcy.
Same organizacje powinny działać na tyle przejrzyście, żeby nie pozostawiać wątpliwości co do swoich intencji. Muszą wyjaśniać dlaczego zajmują dane stanowisko i dlaczego akurat dana sprawa znalazła w orbicie ich zainteresowania. Stałem kiedyś na czele jednego z amerykańskich think-tanków. Akurat w okresie negocjowania NAFTA (Północnoamerykański Układ Wolnego Handlu – przyp.red.). Po podpisaniu tej umowy organizowaliśmy konferencję, w której mieli wziąć udział reprezentanci Republikanów i Demokratów. Problem polegał na tym, że wszyscy goście zgadzali się co do jednego: NAFTA to sukces. Tymczasem nasi darczyńcy dopytywali: dlaczego nie macie nikogo, kto jest przeciwko temu porozumieniu? W atmosferze ówczesnej euforii nie było łatwo znaleźć kogoś, kto nie cieszyłby się z pozytywnego zakończenia negocjacji, a jednocześnie nie będzie prezentował jakichś skrajnych, marginalnych poglądów. Ale żeby być fair, nie zaprzestaliśmy poszukiwań i ostatecznie mieliśmy na konferencji przedstawiciela związków zawodowych, który miał sporo pytań o kształt NAFTA. Oskarżenia i wątpliwości co do obiektywizmu będą zawsze. Zwłaszcza, że większość tematów, którymi zajmują się think-tanki czy inne organizacje pozarządowe to tematy nośne politycznie. Trzeba więc zrobić wszystko, żeby odciąć się od polityki i nie dawać pożywki krytykom.
Wyzwań dla europejskich społeczeństw wiele, a droga długa. Jak długa?
W czasie wizyt w krajach postkomunistycznych zaobserwowałem w nich podział społeczeństwa na trzy zasadnicze grupy. Pierwsza z nich to seniorzy, którzy z miejsca są gotowi na powrót komunizmu. Po wszystkich zmianach, które przeszli czują się niepewnie i nie mają niczego do stracenia. Druga grupa to osoby w średnim wieku, które dużo straciły, ale rozumieją, że mają wiele możliwości wcześniej niedostępnych. I wreszcie młodzi, gotowi cały czas przeć do przodu. Rozumieją, że czasy są trudne, ale podejmują wyzwanie budowy nowego świata. Ta budowa sporo potrwa, bo społeczeństwa obywatelskiego nie tworzy się na pstryknięcie palcami. Ile to potrwa? Sądzę, że dekady.
Powyższy wywiad jest fragmentem publikacji Instytut Nowej Europy – Wizja Nowej Europy do pobrania tutaj.
Comments are closed.