Dlaczego tak się dzieje? Jakie znaczenie ma wojsko w czasie pokoju? Czy NATO może się rozpaść? Na te i inne pytania odpowiada emerytowany generał dywizji Sił Zbrojnych RP i profesor nauk wojskowych Bolesław Balcerowicz.
Michał Banasiak: Zacznę kontrowersyjnie: wydajemy na zbrojenie ogromne pieniądze, ale jednocześnie słyszymy, że w starciu z armią wroga – w tej roli najczęściej obsadza się Rosję – nasze wojsko nie miałoby wiele do powiedzenia. Może wobec tego warto więcej zainwestować w odpowiednie sojusze militarne niż we własną armię?
gen. Bolesław Balcerowicz: Żeby znaleźć sojusznika, trzeba przedstawiać sobą jakąś wartość, dać coś od siebie. Prezentując wysoką jakość – w sensie głównie militarnym – trzeba być atrakcyjnym, a nawet pożądanym partnerem dla sojuszników. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że warunkiem zawarcia odpowiednich sojuszy militarnych jest należyte inwestowanie we własne siły zbrojne. Sojusznicy będą (i w przeszłości byli) chcieli przyjść z pomocą, stanąć w obronie danego kraju, pod warunkiem, że on sam stanie do walki. Państwo średniej wielkości pozostające bez sojuszników…
… stanowi większą pokusę dla agresora.
…powinno przede wszystkim już w czasie pokoju odstraszać potencjalnego przeciwnika. Polska jest państwem średniej wielkości i jako takie nie ma wystarczającej siły do skutecznego, wystarczająco wiarygodnego odstraszania. Ma natomiast możliwości odstręczać od agresji potencjalnego napastnika. Może podjąć szereg działań, które spowodują, że ewentualny atak a następnie okupacja zajętych terenów przysporzy agresorowi tak wielu problemów, że staną się dla niego po prostu nieopłacalne.
Posiadanie silnej, przygotowanej armii jest ważne również dlatego, że siły zbrojne to jeden z instrumentów polityki, które w czasie pokoju służą uwiarygodnianiu polityki państwa – zwłaszcza polityki zagranicznej. Armia jest jednocześnie podstawowym narzędziem bezpieczeństwa państwa; także w ograniczonej mierze bezpieczeństwa wewnętrznego. Te funkcje lapidarnie wyraził Platon który pisał, że żołnierze („strażnicy”, „stan wojskowy”) mają czuwać nad nieprzyjaciółmi na zewnątrz i nad przyjaciółmi wewnątrz państwa.
Jaką rolę mogą w systemie “odstręczania wroga” odgrywać wojska obrony terytorialnej?
Podstawę, rdzeń współczesnego systemu obrony muszą tworzyć jednostki operacyjne: wojska lądowe, lotnictwo, wojska rakietowe, ciężka artyleria, marynarka wojenna, siły specjalne – to powinni być zawodowcy. Ale na strategię hybrydową zawodowe wojska operacyjne -ze względu na ich ograniczoną liczebność – to za mało. Potrzeba zabudowy militarnej całego terytorium. Poza tym, im większa dywersyfikacja sił, tym lepiej dla obrony, a tym trudniej dla przeciwnika. Wojska obrony terytorialnej raczej nie nadają się do regularnych starć z zorganizowanymi związkami taktycznymi. One nie zapewnią wygranej – mogą jedynie utrudnić przeciwnikowi jego działania.
A przeciwnik, nawet po uderzeniu jądrowym, dla osiągnięcia zwycięstwa musi zająć określone terytorium i zmusić obrońcę do poddania się jego woli. I wówczas, jako swojego rodzaju ostatnia deska ratunku, może zadziałać właśnie obrona terytorialna.
My, w odróżnieniu od krajów Europy Zachodniej, obawiamy się okupacji. Patrzymy na konkretnego przeciwnika – Rosję. Należy jednak zauważyć, że Rosja niechętnie przystępuje do wojen trudnych. Pierwszy rozbiór Polski przyszedł im łatwo. W 1939 bezproblemowo zajęli Litwę, Łotwę, Estonię i – do spółki z Niemcami – Polskę. W ostatnich dekadach widzieliśmy to samo: Abchazja czy Osetia Południowa? Za darmo. Krym? Za darmo. Dlatego należy wszystkimi kanałami sygnalizować, że Polska nie jest i nie będzie łatwym celem.
Ogłoszony przez ministra obrony narodowej Plan Modernizacji Technicznej zakłada, że w latach 2021-2035, wydatki na unowocześnienie armii wyniosą 524 miliardy złotych. To dużo?
Na początku lat 90. ówczesny minister obrony narodowej admirał Piotr Kołodziejczyk mówił o budżecie przetrwania, a nawet budżecie agonii. To było 3,5 mld dolarów. Teraz mamy ponad 11 mld dolarów na rok. To już sporo – nawet na tle sojuszników – ale wiele jest też do zrobienia.
Jak wiele?
(długie milczenie…)
Zacznijmy od wojsk lądowych, na których się najlepiej znam – mamy Leopardy, które wymagają dopieszczenia, ale mamy więcej T-72, które próbujemy remontować, zamiast dokupić nowszy sprzęt. Mamy świetne transportery opancerzone, ale znacznie więcej mamy bojowych wozów piechoty z lat 60.. Mamy świetne armatohaubice, ale z kilka razy więcej jest na stanie starych poradzieckich goździków. Trzeba by też coś zrobić z granatnikami i przeciwpancernymi pociskami kierowanymi.
Obrona przeciwrakietowa i przeciwlotnicza? Jest na tyle dziurawa, że prawie praktycznie jej nie ma. Powinno być co najmniej 6-10 dywizjonów Patriot. Ile będzie? 2. Nie będą w stanie obronić nawet 2-3 lotnisk. Czy w razie ataku ze Wschodu samoloty trzeba będzie przebazować do Niemiec?
O Marynarkę Wojenną lepiej nie pytać. Dalej lotnictwo. Jest 48 samolotów F-16. Reszta? MiGi i SU-22 po kilku wypadkach/katastrofach są praktycznie unieruchomione. Śmigłowców prawie nie ma.
Jeśli chodzi o lotnictwo, lekarstwem mają być F-35
Tylko, że te samoloty, razem z całym potrzebnym im oprogramowaniem będą kosztować 6-7 mld dolarów. A nas roczny budżet na wszystko wynosi 11 mld. Wskutek tej decyzji muszą nastąpić radykalne ograniczenia w zakupach innego uzbrojenia, w tym traktowanej priorytetowo obrony przeciwrakietowej i przeciwlotniczej itd.
Sugeruje pan, że problem nie leży w wysokości budżetu, ale tym jak jest zarządzany?
Wszystko zaczyna się w głowie. Cierpimy przez bałaganiarstwo i brak konsekwencji na poziomie politycznym. Analizowałem w swoim przydługawym życiu wiele programów rozwoju naszego wojska. W istocie miały one sens. Tylko co z tego, skoro każdy nowy minister wprowadzał swoją, często radykalnie odmienną koncepcję. Po wyborach w 2015 roku mieliśmy do czynienia z zanegowaniem strategii powstałej jeszcze w 2014 roku. Nowej strategii w istocie ciąż brak. W międzyczasie zmienił się szef MON i chociaż za sterami stanął człowiek z tej samej opcji politycznej – dokonuje dużych zmian. Potrzebujemy jednej, spójnej strategii, która będzie konsekwentnie realizowana.
Przy okazji zakupów dla wojska regularnie wraca pytanie: kupować za granicą czy produkować swoje?
Poprzednia władza miała podejście: „potrzebujemy najlepszego produktu”. Nieważne czy on będzie polskiej produkcji czy nie. I częściowo miała rację, bo armia musi dysponować najlepszym, najnowocześniejszym uzbrojeniem. Z tym, że z tymi specyficznymi zakupami jest pewien kłopot – uzależniamy się od sprzedawcy. Transakcja najczęściej nie kończy się na samym zakupie. Potem pozostaje potrzeba serwisowania sprzętu, kwestia części zamiennych…
Tego doświadczamy choćby w przypadku samolotów produkcji radzieckiej, rosyjskiej. W sytuacji, gdy Rosja się od nas odcina, pozostaje nam “kanibalizm”: części w jednym samolocie zamieniamy na zabrane z innego. To przypadek uzależnienia, nazwijmy je, tradycyjnym, ale jest i inne: kupujemy rakiety, ale żeby je uruchomić potrzebne są kody. Kody udostępniają producenci, którzy mogą je wykorzystywać na swój użytek.
I jeszcze jedno zagrożenie: wywiad. Zaopatrujemy się w drony szpiegujące, które mają wbudowany wkład informatyczny. Wiemy, że zbierają informacje dla nas. Ale czy tylko dla nas?
Czyli jednak produkcja?
Samowystarczalność jest ideałem – gdzie można, trzeba produkować swoje. Ale po pierwsze: mamy problem z odpowiednią technologią, którą nie zawsze dysponujemy, a po drugie to kwestia opłacalności produkcji. Rozpoczęcie budowy samolotów to potężna inwestycja – nie zaczniemy ich składać z dnia na dzień w jakiejś istniejącej fabryce. Włożymy mnóstwo pieniędzy, żeby w ogóle zacząć, wyprodukujemy pięćdziesiąt samolotów, za jakiś czas jeszcze kilkanaście, a potem co? Mamy za małą armię, żeby samemu produkować niektóre uzbrojenie.
Profesor Bogdan Góralczyk mówi o istnieniu w obecnej polityce “czynnika Trumpa”. Składa się na niego m.in. upodobanie amerykańskiego prezydenta do umów dwustronnych. Zwłaszcza – co zrozumiałe w przypadku biznesmena – handlowych. W kwestiach militarnych też możemy obserwować przesunięcie w tę stronę czy jednak zostaniemy przy sojuszach multilateralnych?
Nie spodziewam się sojuszy bilateralnych. Obserwujemy co prawda zbliżenie polsko-amerykańskie, ale to są szczególne relacje w ramach wielostronnego sojuszu. Poza tym dwustronna kooperacja jest dobra, kiedy wchodzą w nią równorzędni partnerzy albo tacy, którzy wzajemnie mogą się uzupełniać. Umowy czy sojusze bilateralne mogą pojawić się tylko w przypadku, w którym rozpadnie się NATO.
Bierze pan taki scenariusz pod uwagę?
Pakt Północnoatlantycki rozluźni się. Już się rozluźnia i w pewien sposób jest trochę sztucznie podtrzymywany. Nie ma podstawowego spoiwa, czyli silnego poczucia zagrożenia.
To znaczy?
Na zawiązanie sojuszu i jego trwania składają się dwa główne czynniki. Pierwszym jest poczucie zagrożenia i przeświadczenie, że samemu nie da się rady obronić. Drugi to wspólnota interesów. Z tym, że same interesy to trochę za mało, żeby zawiązać sojusz polityczno-militarny. Kluczowy jest pierwszy czynnik, a jednak w Europie, szczególnie zachodniej, brak jest poczucia zagrożenia w wymiarze militarnym. Dodatkowo rozluźniają się więzy między Ameryką a Europą. Warto wciąż mieć na uwadze o, że NATO nigdy nie zostało poddane próbie ognia.
Gdyby te amerykańsko-europejskie więzy poluzowały się jeszcze bardziej, wróci pomysł Armii Europejskiej?
Dopóki Unia funkcjonuje w obecnym kształcie i najważniejsze decyzje są podejmowane nie w Brukseli, a w poszczególnych państwach – wspólna armia nie ma sensu. Kwestie dotyczące bezpieczeństwa militarnego są rozstrzygane przez kraje członkowskie, a nie Unię Europejską jako całość. Jeśli Unia będzie szła w kierunku “Europy Ojczyzn”, nic w tym zakresie się nie zmieni.
Jeżeli natomiast Wspólnota chciałaby liczyć się jako byt geopolityczny i mieć w zanadrzu argument w postaci siły – musi mieć swoją armię. To sprawa prestiżu i wiarygodności.
Dlaczego, poza NATO, współpraca wojskowa w Europie jest tak ograniczona?
Europa nie ma poczucia, że musi bronić się sama. Wkład Stanów Zjednoczonych stanowi ponad 50% budżetu NATO. Do tego dochodzi oczywiście sama amerykańska armia, której część stacjonuje na Starym Kontynencie. Gdyby Amerykanie się wycofali, wzrosłoby poczucie zagrożenia, więc pewnie pomysł budowania czegoś wspólnego by powrócił. Tylko tutaj trzeba postawić szereg pytań o siłę takiego wojska. Pozostaje też kwestia wiarygodności nuklearnego odstraszania przeciwnika. Biorąc pod uwagę dzisiejszą sytuację polityczną, byłaby to najprawdopodobniej armia bez wojsk brytyjskich, więc zostają rakiety francuskie. Jakim arsenałem przeciwrakietowym dysponowałaby taka armia? Przecież teraz wszystko opiera się na partycypacji Amerykanów.
To są kwestie czysto “techniczne”. Bardziej skomplikowane są kwestie polityczne i strategiczne.
Pamiętam szczyt Rady Europejskiej w Helsinkach, w 1999 roku. Powstał wtedy Europejski Cel Operacyjny – w planie było utworzenie 60-tysięcznych unijnych sił szybkiego reagowania. Docelowo mówiło się nawet o 180 tysiącach żołnierzy. Tony Blair, Jacques Chirac i Gerhard Schroeder byli niezwykle dumni z tego pomysłu. I co z niego zostało? Grupy bojowe, które funkcjonują w zasadzie głównie na papierze.
Utrzymanie armii w gotowości to trudne zadanie.
Mamy 106-tysięczną armię zawodową. A ilu utrzymanych w należytej kondycji rezerwistów? Zero. Jest sprzęt, broń, amunicja, a rezerwistów nie ma. I nie będzie, bo ich nie szkolimy. Praktycznie nie prowadzi się szeroko zakrojonych ćwiczeń. Mieliśmy sojuszniczą “Anakondę”, która wypadła świetnie. Tyle tylko, że poprzedziły ją dwuletnie przygotowania. Ćwiczenia na niższych szczeblach – batalionu, pułku, brygady powinny odbywać się regularnie. Kiedyś dowódca wyprowadzał na poligon cały pułk. Czy teraz z koszar wyprowadza się choćby cały zwarty batalion? W trybie alarmowym?
A jak wygląda to w Europie?
Armia, którą podziwiałem gdy wchodziliśmy do NATO – armia niemiecka, marnieje, kruszy się. Niemcy mają problemy zarówno ze sprzętem jak i z personelem – nie ma chętnych do służby. Brak ducha, bo, co cały czas podkreślam, brak poczucia zagrożenia.
A to zagrożenie jest?
Bytem, który nam zagraża jest Rosja.
Europa jest w stanie na to zagrożenie odpowiedzieć?
Wydajemy na wojsko czterokrotnie więcej niż Rosjanie. Jeśli dorzucimy USA to wyjdzie, że ośmiokrotnie. A jeśli chodzi o konkrety, to mamy przewagę w lotnictwie i marynarce. Rosja ma przewagę jedynie w czołgach i niektórych typach artylerii klasycznej. Z tym, że trzeba pamiętać, że suche liczby należy traktować z dystansem. Potencjał militarny Europy funkcjonuje bowiem, inaczej niż w Rosji, w pewnym rozproszeniu. W razie konfliktu, trudno liczyć – z powodów czysto geograficznych – na udział na przykład wojsk lądowych Portugalii czy Hiszpanii. Rosja góruje dyslokacją, ale też strategią. I po jej stronie jest inicjatywa. Może więc zaskoczyć, co daje w początkowym okresie konfliktu przewagę.
Frontalny atak z zaskoczenia wydaje się dzisiaj nieprawdopodobny.
Rosja nie wykona kroku, który jej się nie opłaca, a nie opłaca jej się np. agresja bezpośrednia. Rosjanie mogą pokusić o łatwe łupy i o krok, który zdezorientuje przeciwnika. Do Estonii mogą wejść „na zaproszenie” – przecież 25% mieszkańców tego kraju to Rosjanie. Na terenach przygranicznych żyje ich jeszcze więcej. Pewnego dnia powiedzieć: “my chcemy do Rosji”. I jak wtedy zareagują inne państwa? Przecież nie będzie miał tu miejsca otwarty akt agresji. Na tym polega rdzeń strategii w działaniach zwanych „wojną hybrydową”. Postawić przeciwnika w niepewności i niezdecydowania co do sposobu reagowania. I czekać aż zacznie przyzwyczajać się do nowej sytuacji, a potem o wszystkim zapomni. Tak jak zapomniano o Abchazji, Osetii Południowej czy Naddniestrzu.
Czego ze strony Rosji powinniśmy się dzisiaj najbardziej obawiać?
Groźna byłaby integracja Rosji z Białorusią. A tego nie można wykluczyć, bo stojący na straży samodzielnego bytowania Białorusi Aleksandr Łukaszenka nie jest przecież wieczny. I wtedy może się okazać, że nie trzeba będzie niczego zajmować siłą czy podstępem. Rosjanie wejdą na Białoruś na zaproszenie. Bez jednego wystrzału podejdą pod Bug i wtedy też nie będzie wiadomo jak na to zareagować. W publicznej debacie strategicznej, problem przyszłości Białorusi jakoś nam się wymyka. Szkoda.
Powyższy wywiad jest fragmentem publikacji Instytut Nowej Europy – Wizja Nowej Europy do pobrania tutaj.
Comments are closed.