Jakie zmiany w ordynacji wyborczej warto przemyśleć? Kto najbardziej korzysta na przeliczaniu głosów na mandaty metodą d’Hondta? Dlaczego partie polityczne umieszczają na listach celebrytów? Wyborcze zawiłości rozjaśnia dr hab. Anna Pacześniak, politolożka z Uniwersytetu Wrocławskiego.
Michał Banasiak: Jakie zmiany w systemie wyborczym w Polsce można – a może trzeba – przemyśleć?
dr hab. Anna Pacześniak: Mamy proporcjonalną ordynację wyborczą, ale w parlamencie reprezentowane jest bardzo wąskie spektrum poglądów naszego społeczeństwa. Podział na dwie dominujące opcje to zdecydowanie za mało. Dlatego warto zastanowić się nad obniżeniem progu wyborczego albo zmianą metody liczenia głosów z formuły d’Hondta na inną, wierniej oddającą wolę wyborców wyrażoną w głosowaniu. Wśród naszych polityków cały czas jest jednak trauma 1991 roku i bardzo rozdrobnionego parlamentu. Ale czy po trzydziestu latach i przy bardziej proporcjonalnej formule przeliczania głosów na mandaty, mielibyśmy teraz ten sam efekt? Zrobiłabym taki eksperyment, żeby zobaczyć jaki układ sejmowy by się z tego wyłonił. Mówi się, że przy małej liczbie partii w parlamencie i braku konieczności formowania koalicji gabinetowej decyzje podejmowane są szybciej. Ale nie uważam, że szybkość działania za najważniejszą zaletę. Obserwowaliśmy to przez ostatnie cztery lata. Nawet senat, czyli teoretycznie izba refleksji, działał ekspresowo, jeśli taka była potrzeba. Mam wątpliwości czy to dobre dla legislacji. Skuteczność to jedno, ale istotna powinna być też reprezentatywność parlamentu. Dlatego próg można by obniżyć do 1-2% i przeliczać głosy na mandaty w bardziej proporcjonalny sposób. I zobaczyć, jaki byłby efekt.
Istniejący próg wyborczy w połączeniu z metodą przeliczania głosów sprawił, że władzę samodzielnie sprawuje Prawo i Sprawiedliwość, chociaż zagłosowało na tę partię o blisko 2,6 miliona obywateli mniej niż łącznie na inne ugrupowania.Cztery lata temu wyborców PiS było 4 miliony mniej niż głosujących na inne ugrupowania – 5,7 mln na PiS, 9,5 mln na inne partie. Ponad 2,5 miliona (16% wszystkich) wyborców w ogóle nie miało swoich przedstawicieli w Sejmie.
Klasa polityczna przed 1993 rokiem przyjęła taką ordynację, która faworyzuje najsilniejsze partie. One trafiają do parlamentu. Kto może to zmienić? Parlament. Trzeba by więc nakłonić beneficjentów obecnej ordynacji do zmiany. Na dopuszczenie do debaty większej liczby partii będących teraz poza parlamentem. Mieliśmy taką sytuację we Francji, w 1986 roku. Wówczas rzeczywiście zmieniono ordynację z większościowej na proporcjonalną, ale już po dwóch latach wrócono do starej. Aktualnie obowiązująca cementuje system jeszcze bardziej niż u nas. Front Narodowy, przekształcony teraz w Zjednoczenie Narodowe, wygrał wybory do Parlamentu Europejskiego w 2014 i w 2019 roku. Przed ostatnimi wyborami krajowymi mieli wysokie poparcie w sondażach. Ale przez system większościowy i głosowanie w dwóch turach, w wyborach parlamentarnych uzyskali tylko kilka mandatów. Nie jestem też za wprowadzeniem JOW-ów. Są odmianą systemu większościowego i bardzo spłaszczają obraz polityki. W efekcie mielibyśmy jeszcze więcej wyborców, którzy nie mieliby swojej parlamentarnej reprezentacji niż po 2015 roku.
Od pewnego czasu da się zauważyć niepokojący trend: politycy wypowiadają się na każdy temat z pozycji autorytetu, a ich wyborcy niemal bezkrytycznie przyjmują różne twierdzenia tylko dlatego, że pochodzą od osoby, na którą głosują. Opinia kogoś innego, choćby faktycznego eksperta, się nie liczy, bo on nie jest z mojej bajki.
Chcemy sobie uprościć ogląd świata. Na podstawie jednej informacji o danej osobie, przypisujemy jej zestaw cech. Redukujemy w ten sposób dysonans poznawczy i szufladkujemy ludzi. Sama łapię się na tym, że kiedy widzę kogoś kto kupuje daną gazetę, automatycznie pojawia się myśl: “aha, już wiem na kogo głosuje”. To bardzo niebezpieczne, bo jeśli dalej będziemy iść w tym kierunku, to coraz trudniej będzie nam ze sobą rozmawiać. Właśnie ze względu na różne poglądy polityczne. Politycy oczywiście wspierają tu szufladkowanie. Dzielą świat, starając się pokazać go jaśniejszym – co nie oznacza, że prawdziwszym. Taka tendencja jest zauważalna nie tylko w Polsce.
Mam wrażenie, że wiele osób zaczęło utożsamiać się partiami jak z klubami piłkarskimi. Ważne, żeby nasi wygrali. Żeby dokopać innym.
Walka polityczna przeniosła się do domów, za świąteczne stoły. Popieramy każde działanie danej opcji politycznej, bo przecież to nasi. Na polskim podwórku to bardziej charakterystyczne dla wyborców Prawa i Sprawiedliwości. Zwolennicy drugiej stronny są bardziej krytyczni, potrafią wytknąć błędy, ich poparcie jest warunkowe.. Kontynuując pana piłkarską metaforę: w przypadku obecnej opozycji bardziej wygląda to jak z kibicowaniem reprezentacji narodowej. Jeśli wygrywa, to mówimy, że my wygrywamy, a kiedy przegrywa, to mówimy, że oni przegrywają.
Będziemy tym bardziej podzieleni, im bardziej podzielona i zabetonowana będzie polska scena polityczna?
Albo zaczniemy odcinać się od polityki i będziemy sobie szukać swojego miejsca. Tak jest na Węgrzech, gdzie od 2010 w zasadzie niepodzielnie rządzi Fidesz. Opozycja jest rozdrobniona i bezsilna. Ludzie to zauważyli i skoro kolejne elekcje nie przynoszą zmiany, to próbują po prostu odnaleźć się w istniejących realiach. Walka polityczna to jedno, ale przecież każdy chce dobrze żyć, pracować. Podobny trend obserwujemy w Serbii. Tam polityka jeszcze bardziej wkracza w życie ludzi, bo jeśli nie popierają partii rządzącej, to mają problem ze znalezieniem pracy. Nie tylko w sektorze publicznym, ale nawet prywatnym.
W obu przytoczonych przez panią państwach władzę sprawują partie, określane mianem “populistycznych”. Takie ruchy będą zyskiwać poparcie także w innych krajach?
Wśród politologów moda na badanie populizmu pojawiła się jakieś dziesięć lat temu. Potem przycichła, ale mamy jej nawrót, ponieważ populiści weszli do głównego nurtu polityki, czego jednym z przejawów był wybór Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Politycy próbują pokazać, że mają proste rozwiązania na skomplikowane problemy. Ale to tak nie działa. Na wiele problemów nie ma prostych rozwiązań, czego dowodem jest na przykład brexit. Miało być szybko i łatwo, a okazuje się, że partie polityczne sobie z tym nie radzą. Kolejni politycy i klasa polityczna nie są w stanie wyjść z tego pata. I nie chodzi tylko o brytyjskich polityków czy urzędników unijnych, ale też o liderów innych państw europejskich. Prostych rozwiązań czasami nie ma. Zwłaszcza na poziomie Unii Europejskiej, gdzie mamy wielostronne umowy jak TTIP (Transatlantyckie Partnerstwo w dziedzinie Handlu i Inwestycji – przyp.red.) czy CETA (Kompleksowa Umowa Gospodarczo-Handlowa – przyp.red.). Umowa z Kanadą była procedowana w sumie siedem lat. Obywatele powinni zrozumieć, ze świat jest na tyle złożony, że decyzje nie są i nie będą proste i łatwe.
A jednak duża grupa polityków przekonuje, że oni mogą inaczej. Twierdzą, że dotychczasowy system nie zdał egzaminu, a dzięki nim wszystko będzie proste i zrozumiałe dla każdego. Wielu wyborców to kupuje.
Zmienił się sposób komunikacji. Obywatele zyskali przeświadczenie, że każdy może się wypowiedzieć na każdy temat i zawsze znajdzie grono odbiorców. Wiedzę o świecie zdobywamy już nie tylko przez tradycyjne media, co jest pokłosiem rozwoju mediów społecznościowych. Młodzi ludzie są przekonani, że autorytetów nie ma, że każdą wypowiedź można zakwestionować, bo za każdym autorytetem, który młodzi wzięliby oczywiście w cudzysłów, stoi jakaś grupa interesów albo pieniądze. Mają wrażenie, że nie ma instytucji czy osób, które mogą im objaśnić świat w przekonujący sposób. W związku z tym każdy twierdzi, że sam sobie wyrobi zdanie. Młodzi szukają informacji np. na Facebooku. A to co znajdą jest przecież zależnie od grona znajomych, listy obserwowanych, itd.. I tak tworzy się bańka informacyjna, bo słuchamy tych, którzy mają poglądy podobne do naszych. Na innych jesteśmy zamknięci. I potem jesteśmy przekonani, że wszystko wiemy. Ekspert coś mówi, ale ja na swój chłopski rozum też to pojmuję i lepiej wiem, co dla mnie dobre. Wyrabiamy sobie zdanie na podstawie niewielu informacji i znów wszytko upraszczamy. Takim osobom łatwiej coś wmówić czy obiecać.
To trend zauważalnie wzrostowy. Widzi pani szansę na jego odwrócenie?
Może się okazać, że wybrani politycy nie spełniają swoich obietnic – tak przecież bywa. Z drugiej strony mogę je spełniać, ale po czasie się okaże, że cena ich realizacji jest bardzo wysoka. Najpierw dużo dostaniemy, ale potem jeszcze więcej trzeba będzie oddać. Nawet gorzej wykształceni potrafią liczyć i jeśli przeliczą, że im się przestaje opłacać, to zmienią polityczne sympatie i zagłosują inaczej. Ale czy mądre głowy będą jeszcze autorytetami? Obawiam się, że nie.
Porównując elity europejskie do chińskich, Radosław Pyffel powiedział mi, że Chińczycy mocno inwestują w wykształcenie swoich kadr. Nie ma tam zaciągu z showbiznesu, przez co u władzy są kompetentni ludzie.
Kiedyś celebrytów brano tylko do komitetów poparcia. Politycy mieli za sobą uśmiechniętych aktorów czy muzyków, którzy namawiali do oddania na nich głosu. Potem był kolejny krok: wciągnięcie tych celebrytów na listy. W innych krajach partie mają dłuższe ławki. U nas trochę tego zaplecza brakuje, więc w poszukiwaniu głosów partie sięgają po znane nazwiska, które przyciągną wyborców. Po piłkarzy, aktorów, itd.. Z różnym skutkiem. Niektórzy przepadają po jednej kadencji, a inni dobrze sprawdzają się w roli polityka i zostają w niej na dłużej. Jak były dziennikarz Tadeusz Zwiefka, który przez trzy kadencje zasiadał w Parlamencie Europejskim, a w ostatnich wyborach parlamentarnych zdobył mandat poselski.
Nie jest to droga na skróty, na której traci poziom merytoryczny debaty politycznej?
Raz jeszcze odwołam się do wagi reprezentatywności: przecież nie wszyscy w kraju mają wykształcenie wyższe, tak jak nie wszyscy są prawnikami czy ekonomistami. Dobrze jest, kiedy parlament jest pod tym względem różnorodny, bo każdy chce mieć coś do powiedzenia i każdy może wzbogacić debatę publiczną. Na Zachodzie, w społeczeństwach z dużym odsetkiem imigrantów drugiego czy trzeciego pokolenia, partie socjaldemokratyczne, liberalne, partie zielonych, starają się uwiarygodnić zapraszaniem na listy przedstawicieli mniejszości. Wychodzą z założenia, że wyborca chce głosować nie tylko na tych, którzy mają takie same poglądy, ale też takie samo pochodzenie czy religię. Dorosłe dzieci, wnuki imigrantów mają prawa wyborcze, więc chcą pokazać, że mają ofertę również dla nich. Stąd na listach przedstawiciele mniejszości. Jeżeli chcemy głosować na kogoś, kto ma podobne poglądy do nas, a do tego ma podobne korzenie, to mamy na kogo głosować. Taka inkluzywna polityka polega na dopraszaniu przedstawicieli środowisk do tej pory słabiej reprezentowanych. Nawet francuskie Zjednoczenie Narodowe chce pokazać swoją otwartość. Marine Le Pen mówi: jesteśmy przeciw islamistom, a nie przeciwko islamowi .
To nie spłyca wyboru? Nie patrzymy na poglądy i pomysły tylko na zasadzie skojarzeń, szukania znajomych twarzy? Oczywiście to nic nowego, bo już kandydaci “Solidarności” mieli na swoich plakatach wyborczych zdjęcia z Lechem Wałęsą.
Uproszczenie plakatu wyborczego jest konsekwencją po części kultury obrazkowej, a po drugie założenia, że ludzie polityką się nie interesują. Wydawcy telewizyjni szukają do swoich programów polityków skaczących sobie do gardeł, ponieważ myślą, że inaczej trudno będzie utrzymać ludzi przed ekranem telewizora. Istnieje przeświadczenie, że jak będzie zbyt merytorycznie, to widz zmieni kanał. Dyskusja dwóch profesorów czy ekspertów postrzegana jest jako nudna.
Czyli kolejny dowód na to, że nie umiemy, a nawet nie próbujemy ze sobą dyskutować. Liczy się to, kto głośniej i dobitniej przedstawi swoje zdanie w spektaklu medialnym.
W Skandynawii są możliwe rządy mniejszościowe, bo politycy z partii rządzącej są w stanie dogadywać się z opozycją parlamentarną. Jeśli przedstawią racjonalne argumenty, to druga strona może zgodzić się na ustępstwa. U nas to niemożliwe – nakręciła się spirala działania odwrotnego niż politycznych konkurentów. Co ciekawe, polscy parlamentarzyści, którzy pracowali też w Parlamencie Europejskim, są świadomi, że kultura polityczna w Polsce i na forum Unii to dwie różne sprawy. Tam jednak jest to przekonanie, że gramy do jednej bramki. Oczywiście są różne grupy polityczne i naszych 51 deputowanych jest podzielonych pomiędzy różne frakcje, ale jednak mają poczucie, że są tam, żeby bronić polskiego interesu. A do tego nie wystarczą koledzy z jednej eurogrupy. Trzeba znaleźć popleczników naszych pomysłów również w innych obozach, a więc i rozmawiać, przekonywać.
Nie ma szansy na zapożyczenie tych dobrych wzorców?
Na gruncie krajowym nie mamy kultury kompromisu, ona nie jest wpisana w nasze DNA. Jesteśmy państwem homogenicznym pod względem etnicznym, językowym i religijnym, co oznacza, że nie wykształciliśmy poczucia, że nie da się żyć bez porozumiewania się i próby godzenia sprzecznych interesów. Dobrymi przykładami krajów, gdzie kultura kompromisu istnieje, są Belgia czy Szwajcaria – kraje mocno sfragmentaryzowane. Mówi się tam kilkoma językami, są podziały religijne, są duże grupy ludzi etnicznie różnych. I żyją razem. I na poziomie społecznym i na poziomie klasy politycznej ludzie są w stanie się dogadać.
Narzekaniu na polityków zawsze towarzyszy dyskusja nad społeczeństwem obywatelskim, które będzie w stanie rozliczyć rządzących i wziąć część władzy w swoje ręce.Widać w Europie wzrost takiej tendencji?
W przywoływanej Belgii po wyborach w 2014 roku nie było rządu federalnego przez ponad pięćset dni. Półtora roku bez sformułowanego rządu! Niewyobrażalne z naszej perspektywy. Niektórzy pytali, dlaczego nie zrobiono przedterminowych wyborów. Z prostego powodu: było duże prawdopodobieństwo, że wynik będzie taki sam. Udział wyborach jest tam obowiązkowy, więc nie dałoby się np. zmobilizować większej liczby wyborców, którzy zmieniliby wynik wyborczy lub zdemobilizować wyborców konkurencyjnych partii politycznych. A trudno oczekiwać, że w kilka czy nawet kilkanaście miesięcy ludzie diametralnie zmienią zdanie. Zwłaszcza, że w Belgii głosowanie w dużej mierze powiązane jest z podziałami językowymi i religijnymi. Jak więc państwo funkcjonowało przez te półtora roku? Dużą rolę odegrały władze niższych szczebli. One dobrze sobie radzą również dlatego, że obywatele biorą sprawy w swoje ręce. W czasu bez rządu centralnego organizowano wiele paneli obywatelskich, dyskusji. Innym przejawem niekonwencjonalnego zaangażowania obywatelskiego jest Islandia. Swego czasu każdy obywatel mógł w internecie zabrać głos w sprawie ewentualnych zmian w konstytucji. To także bardzo proobywatelskie, bardziej nawet niż referendum. Z jednej strony daje ono bowiem okazję do zabrania głosu każdemu, ale z drugiej pytania referendalne są z góry ustalone i można na nie odpowiedzieć albo przecząco albo twierdząco. Wpływ na treść decyzji jest przy takiej alternatywie jest mocno ograniczony.
Inna sprawa, że niektórzy w ogóle nie chcą brać na siebie podejmowania jakichkolwiek decyzji.
Możemy dużo mówić o przykładach brania przez obywateli władzy czy części władzy w ręce, ale o ile niektórzy będą narzekać, że brakuje do tego narzędzi, to inni powiedzą, że rządzeniem powinni się zająć politycy, bo za to im płacimy. Część ludzi chce jedynie zagłosować raz na cztery lata i mieć spokój. Ewentualnie przyjąć pozycję oceniającego i krytycznego obserwatora. Dlaczego? Szkoda im czasu, nie chcą się angażować albo uważają, że nie mają wystarczającej wiedzy.
Pytanie powinno zatem brzmieć: jak przekonać tych ludzi, żeby jednak się zaangażowali? Przecież decyzje polityczne, na różnych szczeblach, mają bezpośredni wpływ na ich życie.
Mamy różne formy kontestacji decyzji polityków. Na Południu ludzie skrzykują się i potrafią wyjść na ulicę w liczbie kilkuset tysięcy. U nas mieliśmy masowe protesty przeciwko ACTA. Trend jest taki, że jesteśmy coraz bardziej wykształceni – przynajmniej formalnie, mamy zaspokojone swoje podstawowe potrzeby, stajemy się coraz zamożniejsi i mamy coraz więcej wolnego czasu. Z jednej strony możemy to wszystko wykorzystać na konsumpcję, ale jest rosnąca grupa ludzi, która chce mieć wpływ na to, co się dzieje. Nawet jeśli nie w kraju, bo zaangażowanie się na poziomie krajowym nie jest łatwe, to przynajmniej w mieście czy na osiedlu. Szukamy i będziemy dążyć do poczucia sprawstwa. Pod tym względem Europejczycy są światową awangardą. Gdzie indziej, może poza USA, ludzie często ograniczają swój udział w życiu publicznym do pójścia na wybory.
A jakie dostrzega pani zagrożenia dla samych wyborów? Dezinformacja? Próby kwestionowania wyników, jak miało miejsce chociażby podczas ostatnich wyborów na burmistrza Stambułu?
Zacznę od tego, czego już się w Europie nie obawiamy, czyli fałszowania wyborów. Nawet w krajach o niskim zaufaniu społecznym do instytucji publicznych i do polityków jak choćby w Polsce, obaw o fałszowanie wyników wyborów w zasadzie nie ma. Oczywiście najbardziej zagorzali przeciwnicy władzy nawołują do patrzenia jej na ręce. I patrzymy, dzięki czemu mamy pewność, że wszystko jest okej. Z kolei to, czego wszyscy najbardziej się obawiają, a przynajmniej o tym się mówi w Europie, to próby wpływania na wynik wyborów przez kogoś z zewnątrz. Obawy zaczęły się rozpowszechniać po 2016 i wyborach prezydenckich w USA, kiedy Rosję oskarżano o wywieranie wpływu na wybór Donalda Trumpa. Dlatego podczas tegorocznych wyborów do Parlamentu Europejskiego Unia bardzo mocno starała się chronić przed próbami ingerencji z zewnątrz. Obawiano się, że będą próby niszczenia Unii od środka, na przykład poprzez wspieranie ruchów eurosceptycznych. Późniejsze ekspertyzy instytucji unijnych wskazały, że takie próby rzeczywiście były, ale nie na tak dużą skalę jak choćby w USA. Pewnie stawka wyborów była mimo wszystko mniejsza.
Powyższy wywiad jest fragmentem publikacji Instytut Nowej Europy – Wizja Nowej Europy do pobrania tutaj.
Comments are closed.